— Cóż‑to za nieoceniony dziadunio! — rzekł, ściskając koniuszego, jakby go chciał udusić — oto wzór krewnych! oto opiekun nieoszacowany! Nie widziałem jeszcze, żeby tak kogo wylanem sercem przyjmował, jak wnuka: toż to wie pani, że go poił, ale poił!
Dziad chciał napróżno rozmowę odwrócić.
— Wszak i sam pan koniuszy, pojąc, wypił z dziesięć butelek! Ale głowy, powinszować!
— I miał‑że pan litość potem sadzić do gry prawie gwałtem — dodał kapitan, do dziada się obracając, który tylko usta zaciął, oczy wytrzeszczył i pięści postulał, jak gdyby się bić zabierał. — Ha! ha! ha! Łaska Boża, że się pański wnuk nie zgrał ze szczętem!
Irena, widziałem, z litością spojrzała na mnie, z wyrzutem na dziada, a Graba zbliżywszy się począł coś mówić na ucho, czego nie zrozumiałem, tak byłem nieprzytomny. Z troskliwością brata i przyjaciela, powoli wyprowadził mnie z pokoju.
W drodze nie rzekł i słowa, zawiózł, położył w łóżko i odszedł, polecając mię memu Stasiowi, który wiedział dobrze, jak się obejść w takich razach. Nazajutrz rano dopiero, gdym wściekły na siebie i rozpaczający latał po izbie, wszedł mój nowy przyjaciel do pokoju i przymknąwszy drzwi starannie, rzekł siadając w krześle:
— Widzę po twarzy i spodziewałem się tego, że pan dzisiaj zgryziony będziesz wczorajszym swoim wypadkiem, mogę powiedzieć nieszczęściem, gdyż ledwie nie tak nazwać można pokazanie się w takim stanie wobec osób, które się szacuje...
— A! nie mów pan o tem! — zawołałem.
— Owszem, mówmy o tem — rzekł poważnie. — Pan trafiłeś tu nieszczęśliwie, i możesz paść niewinną ofiarą
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.