gwałtownego, tak silnego, przybycie wietrznika jak ja, wzbudzić mogło obawę. Musiał pracować, bojąc się, żeby okoliczności nas nie zbliżyły, żeby Irena nie dostała się człowiekowi bez zasad, bez charakteru, bez przyszłości, za jakiego mnie, i nie bez powodu uznawał.
To tłumaczy całe jego postępowanie ze mną, i gorliwe wyprawianie mnie z domu, i niechęci, i gniewy jego. Kapitan czyniąc mi dobrze, robił jak zwykle tylko staremu nieprzyjacielowi swojemu naprzekór.
Upojenie mnie i zachęcenie do kart było może tylko próbą, i gdybym się był nie dał tak zwalać, kto wie, stary koniuszy byłby może lepsze miał o mnie wyobrażenie, i dozwolił choć nadziei; lecz trzeba było, żebym się sam zabił przez płochość? Munciu! nigdy nie bądź grzecznym quand même: głupia ta grzeczność moja mnie sponiewierała i zgubiła: pokutuję teraz za nią.
Kapitan, który starannie szuka powodów tylko żeby staremu dojeść, robi mi nadzieję, że dziad mój zostanie marszałkiem, co go od Rumianej odciągnie. Jak widzę, kapitan wydałby kuzyneczkę za pierwszego z brzegu człowieka, byle wiedział, że ten dobrze zalezie koniuszemu za skórę. Nie inny jest powód tajemnego prowadzenia go na marszałkowstwo i popierania mojej strony.
Koniuszy, jak słyszałem, mocno strapiony i ponury siedzi u siebie; w Rumianej przyjmują go dość ozięble i smutną twarzą; on się gryzie, bo ją kocha. Irena smutna i znudzona, a wyjechać nigdzie nie chce. Moje sąsiedztwo także niepokoi dziada niepomału: zawsze w strachu o swój skarb, żeby się w niegodne nie dostał ręce, tysiącem sposobów chciałby się mnie pozbyć. Nikomu też innemu, chyba jemu, nie mogę przypisać
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.