Zima upływa powoli w zwykłych klimatowi naszemu przemianach: mrozy, słoty, śniegi, deszcze, szrony. Ty nie wiesz co się to dzieje na świecie, bo w mieście ulewny chyba deszcz na chwilę zwróci uwagę; jam tutaj nawykł już patrzeć w twarz przyrodzeniu, i zajmować się jego zmianami.
Powiesz mi pewnie: jestto ostatni zgłupienia stopień! — pozwalam; przecież niezupełnie głupi jestem, gdy przeczuwam, co o mnie ludzie powiedzieć mogą.
Nie mogę się doczekać wiosny i marca, i objęcia majątku, a tak mi pilno pracować! Chcę czynnego zajęcia co najprędzej, i czuję, że mi z niem będzie lepiej.
Położenie moje nie zmieniło się w niczem: ten sam domek cichy i mały nad głową, ci sami ludzie w koło mnie. Staś zawsze z wiosną, jak bociany i jaskółki, wybiera się do Warszawy, czemu ja się nie sprzeciwiam; ale widzę, że mu coś potrosze polowanie smakować zaczyna: kto wie, czy na tej pnstelni nie chcąc zamieszkać dla mnie, dla sarn i zająców się nie zatrzyma? Już tylko paroksyzmami przychodzą mu rozpacz, szyderstwa i narzekania.
Irena zawsze mnie blisko, a niedostępna dla mnie: mój dziad na czatach, ale i bez tej straży jabym tam pewnie zajrzeć nie śmiał. Czy ona wie, żem tak blisko, czy kiedy pomyśli o mnie, czy jej też przyjdzie do głowy, że w większej części jam tu dla niej? Wiem, czuję to, że pewnie ze wszystkich tych zabiegów nic być nie