Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

może, zawsze przecie jam jej winien wiele. Gdyby nie ona, nie byłbym się podźwignął nigdy, nie poznałbym Graby, nie pojąłbym życia, i zmarnował z wami (darujcie wyrażenie trochę surowe) resztę mojej młodości. Może mi przyjdzie tęskno, samotnie spędzić lata, które dzielą od starości, potem zamrzeć z jednem niedogasłem wspomnieniem, różowym wiankiem na swej głowie: o! jeśli tak, niechże starość przybywa prędzej, niech przychodzi żywo! Miarkuję się. Graba by mi powiedział, uśmiechając się łagodnie, że nie dla samego serca swojego żyjemy, nie dla tej jednej miłości kobiety, ale dla miłości ludzi, dla wszystkich: okazałoby się, żem napisa niedorzeczność.
Kapitan odwiedza mnie często, to jest ile razy jedzie z Rumianej do Kurzyłówki. Jakkolwiek miłe mi są bardzo nowiny z tego miejsca, z ust kapitana wyglądają one jak smaczna konfitura na nieczystej i wyszczerbionej podana miseczce. Alem ja głodny, bardzo głodny i na miseczkę nie patrzę.
Ostatnim razem mówił mi z niejaką radością, że koniuszy, z którym się tam zjechali, ma minę skwaszoną, jakiej nie widział oddawna. Rozumie się, kapitan udawał, że nad tem bolał niezmiernie, że to go dolegało boleśnie. Panna Irena znudzona, smutna, a wyjechać nigdzie nie chce; dopytywała się kapitana o mnie (jeśli nie bałamuci): a kapitan umiał, jak powiada, naprowadził rozmowę na wypadek po balu, śmiejąc się ze stanu, do którego mnie przyprowadził pan koniuszy.
— Hm! upił się! — zawołał stary gniewnie — albożem mu lał w gardło? Upił się, zwyczajnie młody wisus: jemu aby hulanka, w to graj!
— Już to daruj — odparł kapitan — daruj szanowny,