Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

tomni, a śmielsi wynosili się pod różnemi pozorami do innych pokojów.
Niezapraszano go nigdzie, unikano widocznie, a zagadnięci zbywali ogólnikami. Postępowanie to z niższymi w hierachji urzędniczej nie wiele co obchodziło — ale nawet naczelnicy pochwalając nadzwyczajną gorliwość traktowali go już po prostu jak kata, który usłużył władzy, ucinając łeb nienawistnemu jej człowiekowi... któremu się płaci jego posługę, ale się z nim bratać nie lubi.
Gorzkie uczucie napełniło serce pułkownika, poczynającego półsłówkami uskarżać się na niewdzięczność rządu, dla którego się poświęcił.
Tymczasem los winowajcy prześladowanego musiał wzruszać nawet ludzi obojętnych i choćby inaczej myślących, ale umiejących zawsze i wszędzie uszanować heroiczną ofiarę. Nie każdy śmiał mu okazać współczucie, wszyscy jednak usiłowali skrycie dać jego dowody.
Choroba, mimo młodości i sił jej, wymagała długiego czasu... tak przynajmniej utrzymywali poczciwi lekarze, chcąc przedłużyć chwilę wypoczynku i folgi dla więźnia, którego niechybny, nieunikniony, straszny los oczekiwał w przyszłości.
Nieulegało wątpliwości, iż gdy do zdrowia powróci, będzie badany, a kto go cokolwiek poznał, przekonanym być musiał, że z niego nie łatwo co dobyć przyjdzie katom.
Szło zatem, iż go czekały męczarnie, chłosta, głód, kazamaty i straszny ucisk moralny... a gdyby po długich mękach nic powiedzieć nie chciał, zawsze skazanym być musiał na szubienicę, lub barbarzyńską chłostę i wieczne roboty w kopalniach.
W jednem jeszcze państwie moskiewskiem tortury średniowieczne utrzymały się po dziś dzień, z mniejszym narzędzi męczeńskich przyborem, ale z najnielitościwszem okrucieństwem.