dany, straż, żandarmi, wszystko było w gotowości, gdy wśród największego spokoju niczem nie zamąconego... jak piorun gruchnęła wieść, że ów więzień, emisarjusz, strzeżony jak oko w głowie przez cały oddział żołnierzy, w biały dzień niepojętym sposobem zniknął.
Mówiliśmy już, że w osobnym umyślnie na ten cel najętym dworku, nieopodal od lazaretu był umieszczony; domek ten drewniany na podmurowaniu składał się z sieni na przestrzał, z izby, w której część straży odpoczywała, i jednej izdebki przeznaczonej dla więźnia. Okna jej były pozabijane deskami, obwarowane zewnątrz kratą; oprócz tego jeden żołnierz w sieni przechadzał się ciągle pode drzwiami, dwóch z karabinami stało na warcie pod zabitemi oknami.
W wigilję tego dnia chory był jeszcze w łóżku, nie wstawał nawet; wieczorem felczer opatrywał niedogojoną ranę na biodrach, bo piersi oddawna się zamknęły i zabliźniły. Co dziwniej, ranna jeszcze wizyta doktora i felczera odbyła się na zwykły sposób... więzień nie powinien był wiedzieć, że wieczorem wywieść go miano. Od godziny dziewiątej rano do pierwszej nikt zwykle nie wchodził do niego, ale straż na chwilę drzwi nie spuściła z oka... a te były na klucz zamknięte. Najmniejszego szmeru wewnątrz słychać nie było. Gdy o godzinie obiadowej żołnierz wedle zwyczaju, otworzywszy drzwi przy feldfeblu wszedł przynosząc jedzenie, z początku oczom swoim uwierzyć nie chciał nie spostrzegłszy więźnia w izbie... i łóżko puste. Osłupiały wyszedł spytać tego, co stał na straży, czy go nie wywieziono... żołnierz myślał, że sobie z niego żartują.
Oba z feldfeblem zajrzeli raz jeszcze... w izbie było pusto... nikogo...
Łóżko stało porozrzucane nieco, ale w miejscu... chory znikł... Pułap i podłoga były nietknięte.
Dla pospolitych ludzi wydało się to czarodziejstwem! dla innych nierozwikłaną tajemnicą. W pół
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.