Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

godziny na dany znak trwogi, co było osób mogących odpowiadać za tę ucieczkę, zbiegło się w przerażeniu i największej rozpaczy do dworku. Wszyscy osłupieli... na chwilę już naradzano się, czy go nie podać za umarłego, ale rzecz nazbyt była głośną.
Faktem było, że lekarz i chirurg widzieli go, mówili z nim jeszcze z rana, że drzwi były jak najhermetyczniej zaryglowane, wszystko w porządku... tylko tego więźnia brakło...
Jak? którędy mógł się tak ulotnić? to przechodziło ludzkie pojęcie...
Moskale przysięgali, że to być musiał charakternik (to jest czarnoksiężnik), ale wyżsi urzędnicy, niemogący przypuścić cudu, posądzali się wzajemnie o zdradę, o przekupstwo.
Na ślad wszakże trafić było niepodobieństwem. Końce poszły w wodę — mówili po cichu Moskale.
Komisja po komisji zjeżdżała do dworku ostawionego gęstą strażą, wystukiwano ściany, zrywano podłogi, opatrywano kąty i nic nie zrobiwszy każda z nich odchodziła wątpiąc o własnym rozumie.
Chyba go kto wyprowadził? — szeptano — ale kiedy? jak?
Lekarz, felczer, żołnierze, wszystko było uwięzione, badane, nadaremnie.
Każdy nowo-komenderowany urzędnik jadąc śmiał się z nieudolności poprzedników, szydził, poprzysięgał, że odkryć musi tajemnicę... a potem wracał z długim nosem, klnąc polskie intrygi i przebiegłość buntowników i tajemnicze spiski, do których wszyscy należeć musieli, niewyjmując urzędu.
Gdy tak z kolei pięć komisji cywilnych, wojskowych, żandarmskich, sekretnych zbadało ten nieszczęśliwy grunt — a w górze, gdzie oczekiwano na emisarjusza, gniew wzrastał nadzwyczajnie, odkomenderowany został nareszcie z Petersburga od szefa