żandarmów, skromny bardzo i niepozorny ajent, Niemiec, nazywający się po prostu Piotr Szmalz... Był rodem z Berlina, ale dawno już służył w Rosji. Słynął on z rozwiązywania węzłów gordyjskich.
Mądrości tej Szmalza nikt by się był nie domyślił z zewnętrznej jego postaci; wyglądał na tuzinkowego Niemca, któremu dobre piwo nie jest obojętnem; miał nawet minę zaspaną, i atrybut dla policjanta niepotrzebny a nawet zawadzający — brzuch okrągły i wystający. Zresztą milczał i fajkę palił.
Szmalz dosłużył się w różnych misjach krajowych i zagranicznych rangi kolegialnego radcy — nie bagatela! — a w dziurce od guzika nosił cały bunt wstążeczek.
Jak go miejscowa policja przyjęła domyśleć się łatwo: przybywał ze stolicy! Ale w duchu i po za oczyma śmiano się z niego mówiąc sobie po cichu: co on tu wytropi, kiedy rozumniejsi od niego nic znaleźć nie potrafili?
Pierwszego dnia Schmalz fajkę palił i protokoły swych poprzedników odczytywał przez okulary... drugiego dnia poszedł się przespacerować po miasteczku, a trzeciego nic nie robił, ziewał, narzekając, że piwa dobrego nie było. Czwartego wybrał się do dworku; poszedł za nim policmajster i dosyć gawiedzi urzędniczej. Schmalz wszedłszy do izdebki popatrzył, nałożył sobie fajkę, potem siadł na łóżku i palił ją w milczeniu, póki dobrze się nie rozpaliła.
Paramin stał w progu z miną pełną współczucia dla frasunku tak znakomitej reputacji człowieka, który miał zdobytą latami sławę stracić w tak małem miasteczku... Nagle Niemiec podniósł głowę, uśmiechnął się i ręką ku sobie przywołał policmajstra.
— Proszę waćpan kazać tu przywołać kilku ludzi z motykami i siekierami.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/112
Ta strona została uwierzytelniona.