Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

— Spojrz dobrodziejko na zegarek, czas mi się wlecze... czy późno?
— Ósma — odpowiedziała panna Róża, zbliżając się do srebrnego kieszonkowego zegarka na stoliku.
— Dopiero ósma... byłem pewny, że już około północy.
Zamilkli — w dziedzińcu pies począł naszczekiwać mocno. Starzec podniósł głowę i słuchał.
Szczekanie psa poczęło się od progu. Stary Bryś pobiegł aż do bramy ujadając, chwilę jeszcze odzywał się, potem nagle zaskomlił i umilkł, potem jakby radośnie parę razy zaszczekał, zbliżając się do dworku i wszystko ucichło.
Panna Róża wstała powoli i wyszła zaciekawiona do sieni. Widocznie ktoś przyszedł — i ktoś być musiał znajomy, bo pies by go nie dopuścił. Ale o tej godzinie? Któżby to mógł być? Do dworku ubogiego i we dnie mało kto kiedy się zjawił.
Starzec nic nie mówił, ale oczy trzymał otwarte i wzrok mu błysnął jakby ciekawością jakąś i nadzieją.
W sieniach było ciemno, panna Róża po cegłach dobrze znanych sobie przeszła sionkę pełną wody deszczowej, drzwi od podwórza były uchylone, naprzeciw w izbie płonęło łuczywo i stara Pryska, drzemiąc, siedziała przy kądzieli. Ale nie była sama, twarz jej rozbudzona nagle wyrażała przestrach, wrzeciono wypadło z ręki... przed nią stał mężczyzna nieznajomy obwinięty w płaszcz, którego spuszczoną rękę Bryś lizał.
Panna Róża równie zdumiona osłupiała w progu. Nie tyle podróżny ów, co łagodność psa dla niego — dziwiła ją. Bryś był nieubłaganym zwykle i nikomu, szczególniej nocą do drzwi się zbliżyć nie dawał — co znaczyła ta jego pobłażliwość dla człowieka obcego...
Zupełnie obcego gdyż panna Róża napróżno się wpatrywała w niego... zdawało się jej, że go widzi