Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

pierwszy raz w życiu. Przybyły stał niemy i zmieszany.
Blady odblask palącego się łuczywa rzucał mdłe światło na twarz podwiązaną i czarne ogniste oczy.
— Przepraszam panią — odezwał się wreszcie niepostrzeżony znak jej dając — zabłąkałem się, wiozący mnie człowiek wywrócił — chciałbym się osuszyć nieco.
Na pierwszy dźwięk tego głosu panna Róża już otwarła usta do krzyku; gdy powtórny znak jej dany, wstrzymał ten objaw podziwienia, ale zaczęła drżeć, sparła się o drzwi i wyrazu długo z ust dobyć nie mogła. Wzrok jej wlepiony w nieznajomego osłupiał. Widocznie sama nie wiedziała co począć, po chwili dopiero na słabym, drżącym głosem wymówione zdobyła się wyrazy:
— My tu... panie... we dwoje z chorym starcem... zimno... Niech pan się zatrzyma... ja go spytam. Siądź pan... chwilę... ja pójdę...
Mówiąc to, jąkała się, chciała iść, wracała, sama nie wiedząc co robić, załamała ręce, patrzała na nieznajomego, który upadł na ławę i zamilkł, spuściwszy głowę.
Nareszcie wyszła do sieni i tu stanęła jeszcze, namyślając się co począć dalej a po chwili dopiero otwarła drzwi do pokoju chorego, którego wzrok bystry spotkał ją na progu... Stary podparty na łokciu, niespokojny, jakby przeczuwając coś, patrzał w nią jak w tęczę.
Panna Róża stała niema.
— Nieznajomy — podróżny... zbłądził... prosi...
— Wiem, wiem... prowadź go tu, niech przychodzi, wiem! — gorączkowo zawołał stary.
— Wiesz? — zapytała zdziwiona Róża...
— Wiem... śniłem... to on... Cicho... niech przyjdzie... o Boże...
Słabo zrobiło się biednej kobiecie, ledwie mogła