Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

— Możesz mnie i rządowi oddać wielką przysługę, ale milczeć jak grób.
— Albo to żyd kiedy co wydał? — odparł Froim.
— Jest spisek straszny, uknuty przeciw rządowi i carowi. Znowu się Polaczki ruszają na swoją zgubę. Ich emigracja rozsyła po kraju buntować... pełno tych łotrów napłynęło. Żyje stary Zeńczewski? Jeszcze go djabli nie wzięli?
Żyd posłyszawszy to nazwisko, pobladł i zmieniła mu się twarz... wyraźnie się nastraszył, ale odpowiedział wolno:
— Nu, żyje! jakie tam życie! on kona powoli...
— Gdyby zdechł stary łotr, nie byłoby wielkiej szkody. Ale są poszlaki, że ten synalek jego kochany, pan Paweł się tu kręci. Ja go sam dziś na moje oczy widziałem — ale licho mnie zaślepiło... nie poznałem go, nie schwyciłem... do stu tysięcy djabłów. On tu jest... albo będzie lada chwila.
Żyd stał, jak rażony piorunem.
— Jasny panie pułkowniku — rzekł po chwili, przychodząc do siebie — on tu nie może być... Nikt nie przyjechał do samej nocy. Nie można wsunąć się do wioski, nie minąwszy karczmy, żywej duszy nie przybyło do późna...
— Właśnie... on nie zna dróg i ścieżek.
— Ale piechotąby nie przybył.
— Kto go wie?
— Nie, to nie może być — dodał żyd.
— Która godzina? — spytał sprawnik.
— Jeszcze północy niema, pierwsze kury nie piały.
Pułkownik dobył swego zegarka.
— Jest jedenasta. Nie mógłbyś pójść do Zeńczewskiego pod jakim pozorem?
— O tej godzinie! — zawołał żyd.
— Pojechać i napaść na dwór nocą, nie wiedząc, czy on tam jest... znowu na mnie cały powiat krzyczeć