Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

W środku izby ustawiony był tapczan, okryty kilimkiem wytartym... obok na łożu, w białej koszuli, leżał trup starca, z krzyżykiem w skostniałych rękach, panna Róża i Pryska stara, płacząc, unosiły prześcieradło, usiłując ciało przesunąć na tapczan.
Oczy sprawnika padły na twarz zmarłego i jak wkute w nią, nie mogły się od niej oderwać. Oblicze to było takie, z jakiem świętych pańskich i błogosławionych malują, wypogodzone, jasne, dziwnie piękne i łagodne. Zdawał się usypiać i marzyć o niebie.
Jakkolwiek mściwy i gniewny, wobec niespodzianej tej śmierci pułkownik osłupiał, zmieszał się, uczuł złamanym... mimowolnie przypomniał sobie tego dobrego starca... godziny spędzone w jego domu... córkę jego, swe nadzieje... jej zgon... i w tej przynajmniej chwili stał się człowiekiem... Skłonił głowę — zapomniał o zemście.
— Stary umarł! kiedy? — spytał płaczącą pannę Różę.
— Dziś w nocy...
— Chorował?
— Od dawna... ale skonał spokojnie... nad rankiem przybył ksiądz...
— Był ksiądz?
— Tylko co odjechał...
— Czy po północy zachorował?
— Nie było nic... zdawał się, jak zawsze — odparła panna Róża — ale sam w sobie śmierć poczuł... i księdza zażądał.
Sprawnik stanął, wpatrując się w trupa.
— Niech żyd mówi co chce — rzekł w duchu — on tu był... to jego dzieło... ja to wiem...
Nie śmiał jednak rozpocząć badania. Na stoliku przy łóżku oko jego baczne dostrzegło kupkę złota. Były to luidory, przywiezione przez Pawła, a rzucone niebacznie. Zbliżył się do nich.