Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.

— Skarżyliście się na nędzę — zawołał — ale widzę, będzie za co pochować... hę?
Panna Róża, która była upuściła prześcieradło, zapłonęła cała i zmieszała się.
— To... to stary... był oddawna schował na pogrzeb...
Sprawnik się uśmiechnął, natura wracała, wrażenie trupa już było zatarte, występował policjant. Zbliżył się i począł po jednemu rozpatrywać luidory.
— A no... prawda, że dawno musiał chować — dodał szydersko — bo oto jeden, jak z pod stempla z 1838 roku.
Panna Róża o mało nie padła.
— Nie wiem, skąd i co to może być? — rzekła.
— Pani nie wiesz? — odparł zimno pułkownik — to ja pani powiem. Dzisiejszej nocy był tu pan Paweł Zeńczewski... on te pieniądze zostawił... a ojciec ze wzruszenia umarł.
Panna Róża oniemiała... w głowie jej splątało się wszystko... łzy trysnęły z pod powiek... oburzona wskazała na trupa.
— Jeśliś człowiek, pułkowniku! — zawołała — szanuj te zwłoki i majestat śmierci... bo kobiety biednej nie poszanujesz pewnie. Nie wiem nic... a mój obowiązek... tu!
Wskazała na łoże i odwróciła się od niego.
Z zimną krwią pułkownik przeliczył luidory, zgarnął je i schował do kieszeni.
— To ślad zbiega i szubienicznika — zawołał — pójdzie do śledztwa... słyszysz pani... spełniam obowiązek, nie biorę dla siebie... sprawa rządowa.
Ale panna Róża nie słyszała już nic... płakała, klęcząc przy łóżku...
Sprawnik, zostawiwszy dworek, siadł na bryczkę i popędził.

∗             ∗