Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.

jeśli temu djabłu przyjdzie co na myśl, jeśli się posunie aż do rewizji domu?
— No... to wówczas ja sobie poradzę — rzekł stanowczo gość — bądźcie spokojni. Przyjmujcie go, upójcie, ugoście, nie zatrzymujcie na noc... nie dawaj poznać gospodarzom, co się święci... a resztę polećmy Bogu.
— To pewna — dodał Pawłowski stanowczo — że po wyjeździe sprawnika i mnie tu w pół godziny nie będzie.
Domawiał tych wyrazów, gdy w dali na grobli dał się słyszeć ów straszliwy dzwon urzędniczy, na którego odgłos truchleją wieśniacy.
Na długiej grobli błotnistej, wiodącej do dworu, widać już było z czterema w poręcz zaprzężonemi końmi ciągniętą bryczkę pana sprawnika.
Pawłowski rzucił się na łóżko, obwinął kołdrą i drzwi zamknąć kazał, a Załowicki poszedł do bawialnego pokoju oznajmić o jego chorobie.
Podsędek chodził już po saloniku zafrasowany, jak zawsze, gdy miał policjanta, lub urzędnika przyjmować.
— Niechby go tam djabli brali! — szeptał — dałbym mu chętnie pięćdziesiąt rubli, żeby mnie i Radziszew minął.
— Toć się go pozbędziecie — rzekł Załowicki — a tu jeszcze i Pawłowski nam ubędzie, od towarzystwa, bo leży chory, z djabelską migreną. Trzeba wiedzieć, że migreny ma takie, że ani gadać, ani jeść, ani ludzi znieść nie może.
— Otóż tobie masz, a ja na niego rachowałem, że go zabawi... Prawdziwe nieszczęście! — zawołał gospodarz. — Trzeba wiedzieć, co to Szuwała... nieprzyjaciel imienia polskiego, chytry... podły, a kute licho... a tu przed nim trzeba udawać wiernopoddanych, kiedyby się jego i jego rząd razem chciało...