wanej świeżości, wniósł tacę jedną, Antek drugą, Hanuśka trzecią... a gospodarz już ujął kieliszek i odetknął starkę.
Ale sprawnik, obejrzawszy starannie pana Załowickiego, Rabczyńskiego i kapitana, wciąż jeszcze kogoś szukał oczyma. Było to tak dalece widocznem, iż Załowicki musiał kichnąć, aby twarz zarumienioną niepokojem odwrócić.
— Pan dobrodziej z Kowieńskiego? — spytał Szuwała Rabczyńskiego.
— Tak jest, panie pułkowniku.
— I panowie sobie tak jeżdżą z powiatu do powiatu... swobodnie? hę? a to teraz taki znowu zamęt, straże, rogatki... bez paszportu można się na nieprzyjemność narazić.
— Jakto, mości dobrodzieju! — rzekł obrażony obywatel — ja mości bdzieju, znany jestem na dwadzieścia mil w koło... a mam też ten święty zwyczaj, że nigdy z domu nie ruszę bez dekretu heroldyjnego w kieszeni... to przecie za paszport stanie.
— Zapewne — rzekł, mierząc go oczyma Szuwała — ale zawsze paszport jest lepszy.
— Mój mości bdzieju — odparł Rabczyński — ja wam powiem jedną rzecz, że kto jedzie bez paszportu, tem ma pewnie sumienie czyste, a łotr mosanie opatrzy się zawsze... w papiery...
Pułkownik się uśmiechnął, zwracając do Załowickiego.
— Czy i pan dobrodziej z dekretem jeździ?
— Nie, ja jeżdżę bez dekretu i bez paszportu, powiat sąsiedni, wszyscy mnie znają... a że nas nasz sąd powiatowy obficie darzy powistkami... pewnie w kieszeni się zawsze znajdzie jaki papier urzędowy, do mnie adresowany, który osobistość moją poświadczy.
— Widzę, że panowie chyba nie wiedzą, co się w kraju dzieje! — rzekł sprawnik.
— A cóż się dziać może?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.