Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

piery. Był zdecydowany strzelić, a potem sobie życie odebrać, ale co było zrobić z papierami, których zniszczyć nie chciał i nie mógł?
Szuwała mógł go poznać, mógł się domyśleć, a mając najlżejsze podejrzenie, udawać obojętność, pókiby nie ściągnął żandarmów.
Myśl ta tem mocniej się wbiła w głowę nieszczęśliwego, że Szuwała, wyszedłszy po raz drugi, rozmawiał coś po cichu z sekretarzem i wysłał go niewiadomo dokąd.
Paweł był prawie pewien, że nie wyjdzie cało... ale papiery! O życie mu nie szło wcale, tylko o spełnienie tego, co za najświętszy obowiązek uważał...
Drżąc, rachował i myślał... komu je oddać. Załowicki był najpoczciwszym człowiekiem, ale słabym, tracił przytomność w tych właśnie razach, w których człowiek najwięcej jej potrzebuje. Gospodarza znał mało. Oczy Celiny migały przed nim, jej imię, jej postać... natrętnie mu się narzucały.
Serce mówiło: jej lub nikomu... Rozum odpowiadał: kobieta — przeczucie na szalę rzucało: Polka i bohaterka...
— Jej lub nikomu! — powtórzy Paweł — ale jak? gdzie? jakim sposobem? Tymczasem upływały godziny, a niebezpieczeństwo zbliżać się zdawało...
Pokój, w którym leżał, miał jedne drzwi od sieni, drugie zamknięte na klucz i zastawione komodą dzieliły go od pokoiku, poprzedzającego pomieszkanie cioci i Celiny.
Paweł począł od tego, iż od sieni się zamknął.
Wstał potem z łóżka po cichu, podsunął się pod drzwi zatarasowane i z uchem, przyłożonym do nich, czekał...
Serce mu biło i skronie tętniały.
Usłyszał otwierające się drzwi od salonu i szelest sukni... Zebrawszy się na odwagę, zapukał lekko...
Kroki stanęły... cisza.