Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

Załowicki z miną tryumfującą, ale ze śladami walki, którą przebył, na twarzy nad wyraz zmęczonej.
— Teraz — rzekł — możesz wstać, ubrać się, powiemy, że migrena przeszła, a że głodnym być musisz, nakarmimy cię, nie obudzając żadnego podejrzenia... bo pocóż gospodarz ma wiedzieć o tobie?
Paweł uśmiechnął się, myśląc w duchu, że już ktoś więcej, niż on, wiedział w tej chwili o nim... i losem jego troszczyć się musiał. Chciał wyjść, aby co najrychlej odebrać papiery, podziękować Celinie... pomówić z nią poufnie, zakląć o tajemnicę, wytłómaczyć się...
Począł się więc szybko ubierać.
— I konie każ zaprzęgnąć — rzekł do Załowickiego — bądź co bądź bezpieczniej jest stąd uchodzić.
— A toż po co? — odezwał się przyjaciel — przeciw nocy po tych drogach poleskich tłuc się, niewiedzieć czego? Zlituj się... już ci teraz nigdzie na świecie bezpieczniej być nie może, jak tu? Szuwała był... zrewidował nas, odjechał... Siedzisz, jak u Boga za piecem... gdy na drodze a nuż go nam kaduk naniesie na kark?!
— No, bądź co bądź, jabym się czuł bezpieczniejszym gdzieindziej i potrzebuję już jechać.
— Pojedziemy jutro do dnia — rzekł Załowicki.
Paweł nie sprzeciwiał się, sumienie tylko kazało mu uciekać z tego domu gościnnego, aby mu z sobą nie przynieść kłopotu... teraz... ta piękna a odważna Celina miała dlań urok nadzwyczajny, rad się był zbliżyć do niej... i choćby dłuższem wejrzeniem pożegnać ją na zawsze...


∗             ∗

Ku wieczorowi uzdrowiony pan Paweł zjawił się nareszcie w salonie. Poczciwy podsędek nic a nic się nie domyślał... Podano herbatę, złożył się wiseczek we trzech z dziadkiem, a pan Paweł dziękował opa-