Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

szczeniami przyszłości. Serce było szczęśliwe, a jednak jakieś dziwne przeczucie, trwoga miotały nią, niedozwalając nawet pomyśleć o spoczynku. Celina chodziła, stawała... uśmiechała się do siebie, przypominała rozmowę, powtarzała słowa jego, i była bardzo szczęśliwą i niezmiernie przestraszoną.
Pierwszy to człowiek w życiu uczynił na niej tak głębokie wrażenie... Widziała go wielkim bohaterem, męczennikiem i chciała duchem dorosnąć do niego, ofiarą mu sprostać.
W pośród tych marzeń, wśród niczem niezakłóconej ciszy, coś jakby daleki szmer obiło się o jej uszy... Stanęła, uderzyło serce... czekała...
Szmer... jakby chód tajemniczy, jakby szeptanie stłumione... zdawało się dom otaczać... Parę razy coś szczęknęło złowrogo... Celina rzuciła się, zgasiła światło... W mgnieniu oka odgadła jakieś niebezpieczeństwo i myśl jej natychmiast pobiegła do tych drzwi, które sąsiedni pokój dzieliły od sypialni Pawła...
Z ostrożnością przytuliwszy oczy do szyby okna, które nie było zasłonięte okiennicą, dopatrzyła po chwili snujące się i podkradające w podwórzu cienie. Jasnowidzeniem odgadła w nich żołnierzy, sprawnika — pogoń.
Na palcach, nie tracąc przytomności, wysunęła się ze swego pokoju... Bądź co bądź należało nieszczęśliwego ocalić od śmierci. Jak? Tego nie wiedziała sama, ale gotową była dać życie... Wybiegła do tych drzwi i poczęła pukać nieśmiało.
Na nieszczęście Paweł spał snem kamiennym.
Po kilku próbach bezskutecznych, coraz szybszych, lękając się stracić czas drogi lub być usłyszaną, bez zastanowienia przez bawialny pokój wpadła do sieni, z sieni do łóżka Pawła. On spał... Porwała go za rękę... Przerażony chwycił rewolwer, ale uczuł dłoń, która mu padła na usta.