Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

— Panie pułkowniku — odezwała się po chwili — ja ufam jego charakterowi, że mojego ojca nie obwinisz, ani go pociągniesz do odpowiedzialności.
— To nie odemnie zależy — rzekł pułkownik coraz chłodniej.
— Mój ojciec... się wytłumaczy.
— Zobaczymy.
Celina zbliżyła się do podsędka... oczy ich się spotkały, czy zrozumiał ją... niewiadomo, ale dał znak, aby wyszła.
Dziewczę wysunęło się powoli.
— Panie pułkowniku — odezwał się, wstając i zbliżając do niego, podsędek — mówmy otwarcie. Daję panu słowo honoru, że tego pana nie znałem, że go widziałem po raz pierwszy i nie wiedziałem kim był... Na co mnie pan masz gubić...
— Panowie się sami gubicie...
— Cóż panu z tego przyjdzie, jeśli mnie potępisz?...
— Co? siebie uniewinnię.
— Zdaje mi się, że za to mnie gubić nie potrzebujesz... Jeszcze raz, mówmy po ludzku.
Sprawnik z ukosa patrzył, ale nie protestował.
— Tysiąc rubli — szepnął podsędek.
Szuwała potrząsł głową.
— Półtora.
— Ja nie żyd, żebym się targował.
— Cóż każesz dać?
— Daj trzy... to cię oczyszczę...
— Nie mam ich gotowych...
— Słowo honoru.
— Półtora zaraz — rzekł, wyjmując pieniądze z kieszeni podsędek — półtora za tydzień.
Szuwała nie odpowiedział nic, ale pieniądze schował do kieszeni.
— Zachoruj i kładź się w łóżko — rzekł — zo-