Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

jących... nie wydał jęku, nie rzekł słowa... leżał konający, ale nie złamany na duchu. Duże łzy tylko w szklących źrenicach świeciły jak dwa djamenty...
Szuwała z zaciśniętemi zębami, blady, drżący i pomięszany bardziej, niż jego ofiara, przypadł sam teraz... nie rad, że weźmie dogorywającego nieprzyjaciela, po którym ważnych zeznań można się było spodziewać. Rozkazy zwierzchnie wyraźnie opiewały, aby się starać wziąć go żywcem. Dla tego może nie pastwiąc się więcej podniesiono ciało, poobwiązywano rany na prędce i wysłano do najbliższego lekarza... zajmując się przetransportowaniem konającego w milczeniu do wojennego lazaretu.
Szuwała tylko stanął nad nim zwycięzki i wybełkotał: — Dostałeś się psie w ręce moje...
Ale wejrzenie Pawła, które się z jego wzrokiem spotkało... tak było straszne, że sprawnik zabełkotał coś jeszcze i zamilkł.
Nie przez litość ale przez rachubę starano się utrzymać przy życiu nieszczęśliwego... pułkownikowi szło o to, żeby wyzdrowiał i męczył się pod kluczem... kazał więc sporządzić nosze albo zabrać tapczan z chaty, pokryć go żołnierskimi płaszczami i pieszo nieść do miasteczka.
Szuwała i Pratulec dokonawszy wielkiego dzieła swego, wstąpili do karczmy i wychylili po sporej szklance wódki, ale jeden do drugiego słowa nie śmiał powiedzieć. Pratulec, który także spotkał był wejrzenie konającego, przesądny jak małorus, wbił sobie w głowę, że będzie pewnie urzeczony...
Paweł, którego twarz pokryła się zwolna bladością prawie trupią, coraz mniej dawał znaków życia... ale oddychał jeszcze... powieki jego się zamknęły... usta się zacięły z bólu... krew choć zatamowana chlebem, hubką i spalonemi szmatami, sączyła się zwolna przez nie, brocząc drogę, którą go niesiono.
Szuwała zdawał się uszczęśliwony na pozór, usta