Wieczór był czerwcowy, pora najpiękniejsza w roku, przed skwarami letniemi, po słotach i burzach wiosennych. Swiat cały stał w zieleni, bo na polach nie złociły się zboża jeszcze, łąki niepokoszone kwitły tysiącem gwiazdek różnobarwnych, pachły młodością; dobrze było żyć, oddychać, rosnąć i o wszystkiém złem zapominać.
Wieczór był czerwcowy, cichy, spokojny, rozmarzony; słońce zachodziło, jak król, rad ze swych poddanych, z czołem pogodném; jaskółki zwijały się wysoko i słupy muszek kołowały w powietrzu wesołe.
Na Podlaskiéj równinie, wśród polanek i lasów, widać było wioseczkę i dworek. Siedziała, jak u Boga za piecem, okolona zdala borami, odgrodzona od świata niemi, skupiona około dworu swego, osłonionego wierzbami i olchami, jakby się doń przytulić chciała.
Nie pańska to była siedziba, — chatek nie wiele, cerkiewka drewniana na wzgórzu; a dwór, jakby folwark, pod słomą, ubożuchny, z gospodarskiemi szopy wkoło, płotami prostemi ogrodzony, niepokaźnie wyglądał.
Przez wioskę i pod dwór nie prowadził żaden większy gościniec; drożyna wiła się kapryśnie, wyjeżdżona kręto i ginęła gdzieś w zaroślach. Pod cerkiewką, na wzgórzu, widać było cmentarzyk wiejski. Kilka krzyżów i kilka studziennych żórawi, kilka grusz starych i sosen, górowało nad nizkiemi zabudowaniami.
Obrazek był smutny razem i pociągający wdziękiem wiejskiego spokoju, pod którego opieką, domyślać się było można, nieznacznie, bez zmian i wstrząśnień upływającego życia. Nie wtargnęło tu od wieku nic z zewnętrznego, szybko przerabiającego się w coraz nowe formy, świata. Wieki upłynęły, jak te chaty wyrosły z ziemi i przyrosły do niéj; choć je starość zjadła, odnowiły się wedle dawnéj modły do dalszego bytu.
Wnuczki miały prababek twarze. Krzyże nadgniłe, które burza poobalała, na wzór dawnych wyciosano; spróchniałe drzewa od pniów puściły latorośle nowe; ludzie téż z pokolenia w pokolenie następowali po sobie, nie mieniąc twarzy, języka, ani obyczaju.