Ogromny dziedzieniec poprzedzała murowana brama, w kształcie baszty, na przestrzał otwarta, któréj nigdy nie zamykano, dla wrót nazbyt ciężkich i z zawias wyrwanych. I na niéj był herb, ale bez sztukateryi, malowany i wypełzły, przy którym najdobitniéj na wstędze napis czytać się dawał: „Nemini cedo“.
Najśmieszniéj wydawał się sam pałac, długi, mimo podwyższenia go dachem, w ziemię wsiadły, niezgrabny i zaniedbany.
Okien w nim dość widać było pozabijanych, okiennicami zamkniętych, lub do połowy zalepionych. Na tynkach, dawno nie odnawianych, słoty powymywały niepotrzebne ornamentacye, a dach, świeżo restaurowany, pstrzył się łatami jasnemi, najosobliwszych kształtów... Państwo i zaniedbanie szły z sobą o lepszą, bo i brama murowana, na glinę, zdezolowana była i spękana, officyny zaś, w znaczniejszéj części przedłużone dla oka deskami, składały się z dekoracyjnych parawanów, za któremi nędzne chlewki stały.
Z za tych budowli sterczały jeszcze dachy i fronty nieodgadniętych budowli jakichś, może skarbca, kaplicy i innych pałacowych attynencyi.
Teodor, dojeżdżając, zobaczył w dziedzińcu kilku ludzi dosyć oszarpanych, kręcących się około stajen i kuchni. Powóz stary, ogromny, na pasach wiszący, stał przed wozownią, a człowiek z siekierą coś ciupał około niego.
Pustką smutną wiało od dworu i gmachów. — Scisnęło się serce biednemu chłopcu, na widok téj dziadowskiéj siedziby, w któréj smutniéj było, niż w ubogim Borku.
Wolnym stępem zbliżył się Teodor do bramy. Nie znalalazł w niéj nikogo, oprócz obdartego stróża, który wytknął głowę z okienka i schował się przestraszony. Wewnątrz: drabiny, sanie, stare beczki, połamane wozy — tuliły się pod ścianami. Bez przeszkody wjechać mógł w piaszczysty dziedziniec, zarosły chwastem, teraz poschłym, i więcéj poryty przez trzodę chlewną, niż koła powozów. Na prawo, pod stajniami, wyschła kałuża jedyną jego była ozdobą.
Na widok obcego, z officyn i pałacu zaczęli się wychylać ludzie i, niepewni co począć mają, co najprędzéj chować za drzwi i okna. W pałacu nawet, dla bezpieczeństwa, wielkie podwoje przymknięto.
Nie wiedząc, czy ma przed ganek zajechać, czy pokorniéj, jako poseł, zatrzymać się gdzie u skrzydła, Teodor się wahał jeszcze, gdy stary człek właśnie, pospiesznie nakładający opończę, z jedną ręką już wsuniętą w rękaw, drugą szukającą go jeszcze, wybiegł naprzeciw niemu z officyny.
W pałacu już nikogo widać nie było, za oknami zakurzonemi migały tylko ludzkie twarze. Psów kilka chudych, leżących przed kuchnią, podniosło się: zaszczekały, ziewnęły i, zobaczywszy starego sługę, pokładły się, burcząc, na dawnych swych miejscach.
Siwy mężczyzna, który był już wdział przyodziewek, zwolna włosy przy-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.