gładzając i nadając sobie powagę pewną, przystąpił do Teodora. Patrzał nań i czekał, dosyć frasobliwy.
— Przywożę list od księcia Kanclerza litewskiego z Wołczyna, — rzekł poseł, — dla wręczenia go panu Wojewodzicowi.
— Hm! hm! oto! — zamruczał, skrobiąc się po głowie, stary, i blademi oczyma mierząc przybyłego.
— Jest pan w domu? — dodał Teodor.
Na to zapytanie, powtórzone po dwakroć, żadnéj nie dał odpowiedzi stary sługa, ciągle się wpatrując w zsiadającego z konia.
Po chwili namysłu, jąkając się i natarczywie ukazując drzwi, począł ochrypłym głosem:
— Niech no pan tu zajdzie! oto tu! niech no bo pan zajdzie!
— Jestże pan w domu? — po raz trzeci zapytał Teodor.
— Ale niech no jegomość zajdzie! — powtórzył uparty stary i wciągnął go za sobą do pustéj sieni. Z tąd drzwi nieszczelne otworzył do wielkiéj izby, w któréj, oprócz stołu dużego i ław zabrukanych a pogiętych, nic nie było. Na obojgu pył leżał grubo narosły, a w izbie chłód i stęchliznę czuć było mocno.
Połą opończy róg stołu i kawałek ławy otarłszy, stary sługa pokręcił głową i, nic nie mówiąc, wybiegł, co tchu pędząc ku pałacowi, czemu się posłaniec przez okno mógł przypatrzyć.
Upłynęła długa chwila oczekiwania, aż w dziedzińcu, officynach, koło dworu, poruszać się zaczęli ludzie różni, wyrostki, chłopcy, parobki, baby. Wszystko to, wyprzedzając się, popychając, kłócąc, łając, to do drzwi pałacu śpieszyło, to z nich wylatywało i powracało. W officynach słychać było stłumione wołania i bicia drzwiami, lamenta i śmiechy. — Niektórzy z idących do pałacu zdawali się nieść z sobą odzieże, inni buty...
W ganku stary sługa, jakby kommenderował, pokazał się kilkakroć, znaki dając rękoma.
O przybyłym Teodorze zdawano się zupełnie zapominać, domyślał się tylko, iż niepotrzebnie gotowano się na jego przyjęcie. Wyszedł nareszcie z ganku pałacowego ten sam stary, niedawno jeszcze nadziewający opończę, teraz przystrojony na nowo, uczesany świeżo i — przy szabelce... miał na sobie granatowy kaftan długi, niegdyś ciemno-czerwono szyty i szamerowany, pasik włóczkowy z siatki, wąziuchny i mocno wytarty tegoż koloru; koszula świeża wyglądała mu około szyi, na guz mosiężny zapięta. Buty, które wdział, musiały być téż dawniéj kolorowe, ale barwy ich rozeznać teraz nie było podobna. Mieszały się na nich pomarańczowe z czerwonawemi smugami. Nowy strój nadał chodowi starego powagę nową; szedł wcale inaczéj, krokiem mierzonym, zamyślony, jak swą rolę marszałkowską odegra.
Bez pośpiechu otworzył drzwi izby i, stanąwszy tak, aby przez okno mógł widziéć ganek pałacu, skłonił się i chrząknął.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.