— Pan musi być w domu? — odezwał się, wstając Teodor i zabierając się iść.
— A pewno! pewno! pan jest! a jakże! — cedząc słowa i w okno ciągle patrząc, począł stary — ale jaśnie wielmożny bardzo zajęty z księdzem sekretarzem nad odprawianiem kresów, bo to sejmikowe nasze sprawy.
— Mam więc czekać? — spytał Teodor.
— Troszczynę, odrobinkę, — rzekł stary, — choć tu hydko, ale zaraz pójdziemy do pałacu. A to wszystko przez te sejmiki, że się tu nasi bracia szlachta nieustannie cisną dla poradzenia z jaśnie wielmożnym, bo on tu dla nich oraculum. Co powie, to się stanie.
I przez te szelmowskie, uczciwszy uczy, sejmiki, u nas teraz w pałacu wszystko do góry nogami... Służbę musieliśmy porozsyłać na cztery wiatry, dworzanie się het porozjeżdżali, nawet kuchmistrza jaśnie pan pożyczył Kasztelanowi.
Westchnął i pogładził się po głowie.
— Jaśnie pan nazbyt powolny, to go kto chce, obdziera, — dodał — choć pan z panów, i chwalić Boga u nas wszystkiego swego czasu dostatek, chyba ptasiego mleka zabraknie; a jak weźmie szlachta jeść... to tak, jak teraz, ogłodzi nas, jak Bóg miły!
A no nasz pan, to tam o wygody nie dba, choć wszystkiego w bród jest; ale jemu lada co... A żeby skąpy miał być, to się, uchowaj Boże, nie okaże; tylko, że ma swoje fantazye, nie dba o te tam fatałaszki...
W ganku pałacowym pokazał się ktoś i machnął chustką białą, stary się poruszył i rzekł:
— A no, to może pójdziemy do pałacu!
Ruszyli, nie spiesząc; marszałek z powagą, idąc przodem, prowadził. W ganku nie było nikogo; drzwi otwarłszy, weszli do ogromnéj sieni, otoczonéj ławami, zbrukanéj i okopconéj; z jednéj strony jéj czeluście pieca, niezamykanego nigdy, widać było czarne, a przed niemi, jak w paszczy potworu, który miano karmić, leżała wiązka drew świeżo porąbanych, ze szczątkami liści zielonawych.
Po obu stronach sieni ujrzał Teodor stojącą służbę, sześciu czy siedmiu chłopaków różnego wzrostu, na prędce uczesanych, niedokładnie umytych i poubieranych w jakąś liberyą starą, do rozmiarów tych, co ją wdzieli, niedobrze zastosowaną, — niektórym spadała na pięty, innym nie zakrywała zgrzebnych koszul. Obuwie téż było wielkiéj rozmaitości kształtów i wieku a pochodzenia różnego. Chłopcy stali wyprostowani, ale niektórzy musieli gęby sobie zatulać, aby się nie śmiać z siebie. Surowy wzrok marszałka odjął im tę ochotę — i stali, tylko potrącając się łokciami.
Z przedsieni téj marszałek otworzył zwolna drzwi główne i wprowadził Teodora do ogromnéj sali, podwyższonéj drewnianém sklepieniem, które pod dach sięgało.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.