Okna jéj świeżo musiały być poodsłaniane, bo okiennice, nawykłe do zamknięcia, niektóre już nałogowo same się nazad pozawierały... I tu czuć było chłód przejmujący i grobową stęchliznę. Sala ta niegdyś pańską być miała; okrywały ją teraz mocno poszarpane szpalery, obrazy jakieś ciemne, a po dwu bokach piece monumentalne kaflowe stały jak na straży. Sprzęt stary, starty, zblakły, zniszczony, chował się po kątach... Nie miano pewnie czasu pyłu zetrzéć, gdyż na stołach było go obficie.
W sali nie zastali nikogo; marszałek wskazał drzwi na lewo: na progu ich stał mężczyzna w sukni wyszarzanéj, wązkiéj, czarnéj, z rodzajem dystynktoryum okazałego na szyi, osoba duchowna, oblicza bladego, twarzy żółtéj, kobuziego nosa i ust nieprzyjemnie zapadłych.
Dystynktoryum, zapewne umyślnie przywdziane, wysadzane jakiemiś szkiełkami, grubéj roboty, wisiało na łańcuszku cienkim tombakowym.
Nic nie mówiąc, Ksiądz Kanonik Sekretarz ręką tylko wskazał Teodorowi, aby szedł za nim.
Drugi pokój, długawy, cały był w portretach jednego pęzla, niezbyt dawnego pochodzenia, malowanych tak, iż o przeszłości domu zgrozą przejmujące dawały wyobrażenie. Rycerze, duchowni i damy — mieli na nich tak powykrzywiane twarze, jakby ich na tortury brano... Drzwi od téj salki stały zamknięte; nie zastali i w niéj nikogo; dopiéro za niémi, w gabinecie, znajdował się gospodarz...
Gabinet ten, najozdobniejszy i stosunkowo najświeższy, u okna opatrzony był w stół, papierami zarzucony, przed którym w krześle, niegdyś wyzłacaném, siedziała mała, pękata figurka, z głową podgoloną, włosem krótko ostrzyżonym i jeżącym się do góry, oczyma wypukłemi, wąsem chudym i ustami wydętemi poczwarnie.
Był to Wojewodzic Kieżgajłło, siwy już, stary, ale żywy jeszcze bardzo i z twarzą niesłychany upor i dumę wyrażającą, ciągle jakby do wybuchnięcia gniewem gotową.
Siedział w swoim tronie, zwrócony ku drzwiom, ubrany w rodzaj kontusza, niegdyś granatowego, na którym wyszyte były dwie gwiazdy, zapewne Św. Huberta i Bożogrobska. Poznać ich dobrze haft niezgrabny i wyszarzanie nie dozwalało. W ręku trzymał papier, ale oczy wlepił we wchodzącego i przybrał postawę pańską.
Sekretarz Kanonik, wskazując przybyłego, odezwał się:
— Od Księcia Kanclerza!
Wojewodzic nie odpowiedział nic, głową potrząsł, czekał powitania.
Teodor był tak zmieszany, iż nie rychło, w bardzo krótkich słowach, głosem cichym, odezwał się, że książę pozdrawia pana Wojewodzica, i pismo mu oddać, a odpowiedź przywieźć polecił.
— Kłaniam się! kłaniam się! — rzekł głosem urywanym, ostrym, go-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.