Słychać było chód jego spieszny, niespokojny, i gdy drzwi się otworzyły, ujrzał Kieżgajłło ogromnego mężczyznę w zielonéj z lisami bekieszy, z głową rozczochraną, bladego, z usty otwartemi, twarzą przedłużoną, wyrazem przestrachu napiętnowaną, sapiącego, zdyszanego, rzucającego oczyma wielkiemi dokoła, który wpadłszy na próg, stanął nagle jak wryty i krzyknął:
— Przepadliśmy sieroty! zginęliśmy...
Załamał ręce.
— Co to jest! co waćpanu? — zawołał Kieżgajłło.
— Nic nie wiecie? Skończenie świata! termin ostatni szczęśliwości naszéj nadszedł! — Zgubieni jesteśmy! zgubieni!
Westchnął, jak miech kowalski.
— Miseri! sieroty! po nas, panie Wojewodzicu!
— Ale cóż się stało? co? na miłość Bożą!? — pytał Wojewodzic, i Sekretarz przypadł téż do Chorążego, nalegając.
— Mów, na rany Pańskie! cóż się stało?
— Pan nasz najmiłościwszy, August III, za którego panowania zażywaliśmy pokoju, pan nasz umarł! nie żyje!
Kieżgajłło za głowę się pochwycił; Kanonik ręce załamał; zrobiło się cicho w pokoju, tylko Chorąży sapał, popłakując...
— Szczęśliwości naszéj ostatnia wybiła godzina! — powtórzył.
Wszyscy pospuszczali głowy...
— Wojna domowa nieuchronna — wołał Chorąży, — z jednéj strony Hetman Branicki, Radziwiłłowie i mnoga ich klientella, z drugiéj Familia i wojska Imperatorowéj... Konflikt nieunikniony, a my, niewinne baranki, w nim starci na miazgę będziemy!
Kieżgajłło, padłszy na krzesło, oczy sobie zasłonił i stękał...
— Gotuje się jak w kotle w całym kraju, — ciągnął Chorąży, — kurryery latają, szlachta się zbroi! Co tu począć? Kto odgadnie: po czyjéj stronie będzie siła? z kim trzymać? kędy iść? na prawo, czy na lewo...
Trzeba mu było umrzéć w takiéj godzinie.
— Ale to bajka być może, wymyślona umyślnie przez Familią — przerwał Kanonik.
— Jaka bajka? — podchwycił Chorąży, dobywając papier zmięty z zabekieszy. — Oto gazetka z Warszawy... Piątego Octobris, o godzinie piątéj i coś z południa, zmarł najmiłościwszy pan nasz. Z rana jeszcze w kościele całéj mszy, klęcząc, słuchał i nogi zastudził, tak, że mu zaraz do łóżka iść kazano. Do południa żadnego niebezpieczeństwa nie było, dopiéro o dwunastéj osłabł i krew mu z medyanny puszczono. A już doktorowie głowy i nadzieję stracili rozbiegli się, wołając spowiednika.
Ledwie duszę oczyścił, gdy ją Panu Bogu oddał!
Po całym kraju lament żałości nie do opisania, tylko w Wołczynie i u Familii radości wielkie. —
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.