temi, i odmawiającego modlitewkę, po któréj w piersi z całéj siły się bić zaczął. Podniósł potém powieki i źrenice ku niebu, westchnął mocno, krucyfix ucałował i, zwracając się do Kanonika, zawołał żywo:
— Bodaj te warchoły przeklęte karki pokręcili!
Sekretarz musiał być nawykłym do podobnych przejść gwałtownych od pobożności do klątw, gdyż wykrzyknikowi wcale się nie zdziwił.
— Jakie warchoły? — spytał.
— A ta kochana Familia, z którą człek rad nie rad musi iść, aby guza oberwać! — dodał Wojewodzic.
— Właśniem tę uwagę panu mojemu uczynić chciał — odezwał się Sekretarz, — iż teraz z odpowiedzią Kanclerzowi dwakroć i trzykroć się rozmyślić należy; a posłaniec jego już z końmi gotowemi stoi, tak mu jechać pilno, po przyjęciu, jakiego doznał!
— Przyjęciu! przyjęciu!! — odparł Wojewodzic — Jakiém przyjęciu? Jam go ani przyjmował, ani do niego gadał. Nie znam!! Daj mi asindziéj pokój!
— Jużci przecież, nim odjedzie — rzekł Kanonik — choć jego i konie na karmić-by potrzeba...
— A zaraz karmić? — zawołał Kieżgajłło — albo to on, gdy go Kanclerz wyprawiał, wiatyku nie dostał na konie i na siebie? Zaraz karmić! Asindziéjbyś wszystkich żywił tylko, a ta gościnność na nic się nie zdała, tylko ich psuje.
Cóż? na obiad go prosić?? hm?
To mówiąc, zamyślił się mocno Kieżgajłło...
— Asindziéj wiesz, że my dziś z postem, bo u nas suche dni — dodał.
— To i on z postem być może, a... — szepnął Sekretarz i nie dokończył.
— W istocie racya jest — rzekł zadumany Wojewodzic. — Niech przyjdzie do stołu; owszem, lepiéj tak. Okażę mu, żem obcy jest i obcym dlań chcę pozostać. Każ jegomość w salce nakryć do stołu; butelka zaczęta wina, cośmy ją dla Regenta dobyć musieli, jest. Na trzy kieliszki dla nas starczy. Piwo niech da Oszmianiec. No — i prosić go; co robić?. prosić...
Zapukano do drzwi; znowu, jak przestraszony, wsunął się stary Oszmianiec.
— Ten posłany gwałtu się o list dopomina — począł żywo. — Od ludzi Chorążego dowiedział się o śmierci króla i powiada, że mu do Wołczyna pospieszać trzeba.
Poskrobał się w głowę.
— Obiad z nami zjé — wtrącił Kanonik — tak pan Wojewodzic zadysponował.
Oszmiańcowi się usta wykrzywiły.
— Ale!! obiad! Hm! Jakiż u nas obiad! Jaśnie pan wié — zawołał.
— Jaki on jest, to jest! Dla niego pulpetów smażyć nie myślę. U Księcia Kanclerza do zbytków officyaliści nie nawykli. Cóż na obiad?
Sługa włosy pogładził niecierpliwie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.