Stojąc, chwilę czekali, gdy drzwi od gabinetu otwarły się i Wojewodzic, jeszcze mocniéj nadęty niż zrana, wszedł, nie patrząc na nikogo, wprost do swojego krzesła tronowego. Kanonik pospieszył na miejsce wyznaczone i, złożywszy ręce, głośno począł benedykcyą, którą za nim pobożnie, z dłońmi do ust przyłożonemi, powtarzał Wojewodzic.
Siedli tedy, a pod wodzą Marszałka chłopak w liberyi począł zacierkę roznosić. Panowało milczenie przy polewce; Wojewodzic jadł łapczywie, parząc się, ze spuszczoną głową, nie okazując na twarzy poruszenia żadnego.
Na Paklewskiego nie patrzył wcale, unikał niezręcznie wejrzenia nań.
Kanonik, czy z rozkazu, czy proprio motu, zagaił:
— Wcale to dla nas niespodziewana nowina śmierci Najjaśniejszego Pana; sądzę, że i w Wołczynie impressyą uczynić musi.
Zwrócił się ku Teodorowi.
— Nie wątpię — odparł, starając się okazać spokojnym, gość — i dla tego radbym co rychléj pospieszyć, gdzie mogę być potrzebny...
Niesiono opiekane w oleju śledzie, których było dwa na trzy osoby, gdy Kieżgajłło się odezwał:
— Książe Kanclerz, spodziewam się, zdrów jest?
— Dzięki Bogu — krótko rzekł Teodor.
— Pewnie z Wołczyna do Warszawy pospieszy? — dodał Wojewodzic.
Przypuszczenie to nie potrzebowało odpowiedzi.
— Acan tu wprost do Bożyszek?? — spytał cicho Kieżgajłło, nie podnosząc oczu.
— Wracam z Wilna, dokąd téż listy miałem — rzekł Teodor.
— Nie wolno wiedziéć do kogo?!
Paklewski musiał się chwilę namyślić; nie był pewien, czy mu się godzi zdradzać stosunki Kanclerza, i, ostrożnym chcąc być, odpowiedział:
— Listów miałem dość, do różnych osób.
Usłyszawszy odpowiedź, Kieżgajłło bystro spojrzał najpiérw na mówiącego, potém na Kanonika, jakby mu oczyma chciał mówić: — Frant jest!
Milczeli znowu, gdy ostatnie danie przyniesiono: kaszę, tak ułożoną na misce, iż kopiec wystawiała, u góry ucięty i wydrążony.
W sadzawce téj, na wierzchołku góry, przyskwarzony z cybulką oléj konopny się znajdował, z którego skromnie wszyscy pożywający zaczerpnąć mieli prawo.
Sam Wojewodzic, przed kaszą, nalał sobie kieliszeczek wina, potém Kanonikowi, na ostatku, kazawszy podać trzeci, i okazując przez to, iż łaskę czynił excepcyonalną, do któréj obowiązanym się nie czuł, nalał resztę mętów dla Teodora i posłał mu je przez Oszmiańca. Wprawdzie, mimo wycedzenia, nie starczyło na pełną; lecz i tak — łaska to była.
Teodor, ani co jadł, ni co pił, dobrze nie wiedział; pilno mu się wyrwać było, i o koniec męczarni Pana Boga prosił.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.