Pani Hetmanowa kilka razy posyłała dowiadywać się o męża, a Mokronoski przybiegał z oznajmieniem, że nie powrócił jeszcze.
— Cóż to jest? — pytała piękna pani, trochę zmarszczona — nie rozumiem.
— Ani ja — śmiejąc się, odpowiadał Mokronoski. — Z tém wszystkiem, tylko co go nie widać. Ja sądzę, że chciał sam-na-sam zebrać myśli.
— Będziemy na to w drodze dosyć mieli czasu!
Ku południowi się już zbliżało; powozy stały w części pozaprzęgane; spoglądano na gościniec; Hetman nie powracał.
Dokąd się udał, nie wiedział nikt; utrzymywali jednak niektórzy, iż widziano go w stronę Choroszczy zmierzającego.
Bardzo jeszcze było rano, gdy, niespodzianie ukazawszy się, Branicki konia zażądał. Doktor Clement odradzał przejażdżkę i zmęczenie przed podróżą, która sama już i tak męczącą być musiała dla niemłodego pana. Hetman odpowiedział, że potrzebuje świeżego powietrza i samotności.
Z miasteczka wyjechawszy prawie niepostrzeżony, wolno z początku jadąc, Branicki, na gościńcu do Choroszczy koniowi cugle puścił i znajomą tę drogę przebył w krótkim przeciągu czasu. Wprost, nie do pałacyku, ale przed kościół Dominikański zawrócił i tu zsiadł. Chociaż dzień był powszedni, księża jeszcze msze odprawiali i — jak to się nieraz trafia — Hetman, wszedłszy, znalazł przy bocznym ołtarzu mszę żałobną, księdza w czarnym ornacie.
Widok ten zmieszał go trochę; cofnąć się jednak nie mógł i pocichu zbliżył się do ołtarza. Znano go tu nadto, by przybycie mogło długo być niepostrzeżoném. Natychmiast przeorowi dano znać, a ten, zobaczywszy z zakrystyi żałobne nabożeństwo, w téjże chwili drugą mszę przed wielki ołtarz w czerwonym ornacie zadysponował.
Hetman jednak, począwszy słuchać pierwszéj, dotrwał przy niéj do końca, i po odejściu księdza udał się do klasztoru. Przeor już nań oczekiwał, zdziwiony wielce, gdyż o wyjeździe dzisiejszym był uprzedzony.
— Chciałem was pożegnać; — rzekł Hetman, sucho jakoś i nieco zakłopotany. — Nim Przeor się na odpowiedź zebrał i życzenia, Branicki posunął się daléj w kurrytarz, jakby chciał się skierować ku celi O. Elizeusza.
— Starego téż waszego widziéć-bym sobie życzył — dodał.
Tym razem, nie czyniąc żadnych uwag i nie opierając się żądaniu, O. Celestyn poprzedził Hetmana; skłoniwszy się i drzwi celi otwarłszy, wpuścił go, nie wchodząc sam, za co mu Hetman uprzejmém skinieniem głowy podziękował.
Stary, z rękoma złożonemi na kolanach, siedział przy oknie i patrzał w ogród z liści ogołocony. Przymrozek ranny w cieniu jeszcze srebrzył trawy i małe gałązki.
Cicho było w tym wirydarzu klasztornym, osłonionym murami, w którym dotąd gdzieniegdzie na drzewach, w końcu gałązek, trochę zielonawego liścia się utrzymywało. Na oknie staruszka, zapewne zwyczajném karmieniem zwabione,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.