wróble gromadnie się zebrały i siedziały, kłócąc się a szczebiocąc. O. Elizeusza zabawiało to ptasze wesele, ten świergot młody, bezmyślny, stworzeń, nieznających z życia nic, oprócz swawoli jego, bez troski o jutro.
Zobaczywszy w progu wchodzącego, starzec się długo przyglądał, nim rozpoznał, kto to mógł być, osłabłemi oczyma. Nie podniósł się rychło, a gdy Hetman go pozdrowił, rzekł głosem cichym:
— A to wy, miłościwy panie! mój miły Boże, cóż was tu do niegodnego grzesznika, jak ja, sprowadza?
— Pożegnać was chciałem, O. Elizeuszu... no, i o błogosławieństwo na podróż poprosić! — odezwał się Hetman. — A że O. Przeor mszę wam przecie odmawiać pozwala, chciałem, abyście ich kilkanaście na moję intencyą odprawili.
To mówiąc, Hetman zawiniętego coś w papierek na oknie położył, a Elizeusz, ujrzawszy ten datek, serdecznie się śmiać zaczął i nazad go wręczył Branickiemu.
— A mnie to na co! — zawołał — właśnie jak-byście oto tym wróblom za okno rzucali dukaty, których one ugryźć nie mogą; wszystkiego ziemskiego wyrzekłem się dawno. Dajcie to do Konwentu: oni przyjmą, oni mszy odprawią ile zechcecie; ja i bez tych blaszek przy mszy się pomodlę za — grzesznika.
Tak, tak, — dodał, — choć Hetmanem wielkim jesteście, ale i grzesznikiem nie mniejszym.
Zarumienił się Branicki.
— Czémże-to ja tak bardzo nagrzeszył? — spytał głosem przytłumionym.
— Powiem wam bajkę — odezwał się O. Elizeusz. — Onego czasu Tatarowie naszli byli ziemię oto tę nieszczęśliwą; spodziewano się ich lada godzina, i czuwać musiano, aby ich dojrzéć nadciągających zdaleka. Wsadzono tedy wybranego człeka na drabinę, wysoko, wysoko, i polecono mu z wyżyny téj oko miéć na kraj, aby dał znać, gdy nieprzyjaciela zobaczy. Wszedł ów wysadzony ku temu i stanął. — W tém patrzy, aliści na prawo i lewo koło niego, drzewa owocowe, obciążone dojrzałemi jabłkami złotemi, stoją, których tam nikt dosiądz nie mógł. I rzekł w duchu: czemubym za to czuwanie rajskich jabłek nazrywać nie miał?
Urwał tedy jedno i jadł, a smakowało mu wielce; potém drugie, które mu się nie mniéj dobrém wydało; a z trzeciego odgryzł tylko cząstkę i porzucił je na ziemię, — to robactwo spożyło. A gdy tak się rozkoszował na drabinie wysokiéj, nie patrzał na kraj, i nieprzyjaciela zobaczył, gdy już do sadu się wdzierał. Zginął sad i ziemia, ale i strażnik ów poległ.
Hetman słuchał, zarumieniony.
— Spojrzyjcie w życie wasze: czyście téż dużo jabłek na drzewach nie nazrywali?
— Alem nieprzyjaciela do ziemi nie dopuścił — odezwał się Branicki — tego na sumieniu nie mam.
— A kogoż nazywacie nieprzyjacielem? — począł ksiądz. — Nie jest
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.