watą, z którą ponure, klasztorne trochę izby rozbudzała do życia. Generałowéj, mniéj majętnéj, a wiele potrzebującéj, na rękę był pobyt siostry, która jéj do utrzymania na przyzwoitéj stopie domu dopomagała.
Było tu wszystko, czego obyczaje ówczesne od zamożnéj, pół-pańskiéj rodziny, czasu pobytu w mieście, wymagały: liberya piękna, kuchnia dobra, usługa staranna i liczna.
Jak wszędzie, tak i tu, roiło się jéj więcéj nad potrzebę, bo się nie obchodzono, nawet w mieście, ograniczoną liczbą ludzi, — ściągano ich jak najwięcéj. Słudzy potrzebowali téż sług, a ci służek...
Gdy Teodor, obrachowawszy się z godziną, wszedł do kamienicy, tylko co właśnie landara Starościny w nią była wjechała, i panie po dosyć ciemnych a niewygodnych schodach wdrapały się na górę.
Starościna potrzebowała przed obiadem cokolwiek zmienić i poprawić toaletę, gdyż — niestety — zbawca ów, którego jéj opatrzność tak ciągle nasyłała, mocno zajmował podżyłą panią. Generałowa także poszła się przebierać, i gdy Paklewski wszedł do ciemnéj salki, zastał w niéj, jakiémś przeczuciem pozostałą, Lolę samę, która stała przed zwierciadłem, i podniósłszy rączki do góry, fontazie i wstążki poupinane we włosy, które się w powozie trochę pomięły — prostowała i układała.
Zwierciadło pokazało jéj wchodzącego; uśmiechnęła się figlarnie i poczęła:
— Czekaj pan, proszę się zatrzymać z daleka, i nie patrzéć na mnie!
Muszę się i ja wystroić do pana, kiedy ciocia, i mama dały mi dobry przykład... Chcę być dziś bardzo ładną... zobaczysz pan...
— Mnie się zdaje — odpowiedział Teodor z ukłonem — że pani ani tego chciéć, ani się starać potrzebujesz o to...
— Nie lubię komplimentów! — odezwała się zalotnica, tupiąc nóżkami malusieczkiemi w podłogę i wykręcając się przed lustrem, jakby menueta tańcowała. Tak jéj z témi figlami było do twarzy, iż Todzio stałby i patrzał chętnie, choć najdłużéj, na ruchy zręczne, na pozy coraz nowe a coraz wdzięczniejsze, jakie dla niego przybierała, gdyby saméj pannie nie sprzykrzyło się patrzéć w zwierciadło, zamiast na wielbiciela. Zwróciła się nagle, w obie rączki biorąc sukienkę, na rogówce rozwieszoną, i nadzwyczaj poważnym, uroczystym dygiem witając gościa.
Rozśmiała się natychmiast i podbiegła ku niemu.
— Gramy w pierścionek, jak dzieci w zielone — zawołała. — Pokaż mi pan pierścionek!
Teodor szybko zdjął rękawiczkę: tkwił ten drogi dar, jasném oczkiem ku swéj dawnéj spoglądajac pani, na palcu serdecznym...
— Masz pan szczęście! — rzekła, grożąc mu paluszkiem różowym.
— Jeżeli to ma być gra — odezwał się Teodor — wié pani, to trzeba przecie, aby była równa. Ja pierścionek pokazałem, a cóż mi pani za to pokaże?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.