z wody, albo z ognia, od koni unoszących nad brzegiem przepaści, ratuje heroinę, musi się koniecznie z nią ożenić. Pan więc jesteś zmuszony!!
— A gdybym uratował był panią generałową, która ma męża? — zapytał Teodor.
— Musiałbyś się pan w niéj zakochać przynajmniéj i umrzéć z miłości — dodała Lola; — na to niéma ratunku. Więc — widzisz pan.
— Widzę; — odezwał się wesoło Teodor — ale przysięgam, że ratując czcigodną ciocię jéj, czyniłem to dla pani; idzie więc za tém, że...
— Nic a nic nie idzie za tém, — zawołała Lola — bo pan się wykręcasz tylko i nie mówisz prawdy...
— Chce pani, abym ją całą powiedział? — rzekł z zastraszającą pewnością siebie Teodor.
— Otóż — nie! dla tego, że ja sobie prawdę potrafię sama odgadnąć i nikt mnie nie oszuka.
Powiedz mi pan tylko, bom straszliwie ciekawa: coście z ciocią tak tajemniczo szeptali?
— Mogę pani tylko dać uroczyste słowo, że to się nie tycze ani cioci, ani pani, ani mnie!!
— A kogoż? Sułtana tureckiego? — spytała Lola.
Rozśmiał się Teodor, i na tém tego dnia skończyła się rozmowa, bo Starościna przywołała gościa, aby mu szepnąć na ucho, że od niéj wkrótce już odbierze pewną wiadomość.
W nadzwyczaj wesołém usposobieniu wyszedł z kamienicy na Starém Mieście Paklewski; widocznie mu się szczęściło. Był pewien, że Starościna, rada odegrać rolę jakąś, chętnie ułatwi spotkanie się z ks. Młodziejowskim, a przytém Generałówna go czarowała swą wesołością, trzpiotowatością i wdziękiem ptaszęcym. Nie mógł powiedziéć Teodor, że się w niéj kochał, a jednak z myśli mu nie schodziła i na wspomnienie jéj serce żywiéj biło; lecz od panny Generałówny do ubogiego Paklewskiego było bardzo daleko. Mógł się z nią zabawiać i trzpiotać, kochać się w niéj zapamiętale, sięgnąć po jéj rękę było — niepodobieństwem. Wzdychał — dziewczę było urocze... lecz sama jéj niezamglona niczém wesołość dowodziła, że w sercu Loli uczucie poważniejsze mieszkać nie mogło. Nie było co więc myśléć o niém na seryo...
Następnego dnia wieczorem, gdy powrócił z miasta, zastał u siebie bilecik pachnący Starościny, wcale nie ładnym charakterem i oryginalną ortografią pisany, nie zawierający nic, oprócz zaproszenia na obiad — na jutro. O Młodziejowskim nie było w nim ani słowa.
Na godzinę wyznaczoną stawił się Paklewski, a choć zwykle nie wiele myślał o ubraniu, tym razem sam nie wiedział, jak i dla czego, parę razy się przejrzał w zwierciadełku, czuprynę poprawił, pasika pociągnął, buty wytrzepał. Czegoś mu się chciało wyglądać ładnie.
Nie potrzebował się o to starać bardzo, gdyż natura pod względem
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.