padło do smaku, zdziwił się nieco śmiałości i swobodzie, z jaką ono wypowiedziane zostało. Podniósł rękę i, uderzając po ramieniu Paklewskiego, odpowiedział mu: — Dziękuję.
Obejrzał się potém i rzekł:
— Chodźmy-no tu do okna...
Z rewerencyą, należną sukni, Teodor skłonił się, idąc za Młodziejowskim. Postawa pokorna podobała się téż księdzu Kanclerzowi.
— Możesz waćpan zaręczyć księciu — rzekł cicho bardzo — iż ja wszelkich starań dokładać będę, aby domowéj wojny, rozdwojenia i walk niepotrzebnych krajowi uniknąć. Rozumie się, iż tam, gdzie tyle się wiąże interesów, miłości własnéj, słabostek, trzeba być oględnym i dyskretnym.
— O! dyskrecyi najzupełniejszéj możesz być waćpan dobrodziéj najpewniejszym; leży ona w zobopólnym interesie.
— Tak — odparł Młodziejowski, znowu głos zniżając, — i aby fałszywych uniknąć interpretacyi, nawet z historyą tej likwidacyi należałoby do czasu niezbyt się nosić, bo ludzie są źli! są źli!
— Niéma potrzeby najmniejszéj prywatnéj téj sprawy mieszać do publicznych — rzekł Teodor — a złośliwość ludzka przebrałaby miarę, gdyby coś w tém zdrożnego chciała upatrzyć.
Ksiądz Młodziejowski, coraz więcéj nabierając zaufania w Paklewskim, schylił mu się aż do ucha z jakiémś zapytaniem, na które Teodor odpowiedział również cicho, wyliczając: ile wynosiła likwidacya — i jaka summa dodatkowa mogła być ofiarowaną dla zaspokojenia kosztów kancellaryjnych. Wspomniał i Teppera.
Leciuchny rumieniec na chwilkę przebiegł po licu prałata, który powtórzył:
— Dyskrecya przedewszystkiém...
Skłonił głową Teodor.
— Moja kommunikacya jest czysto poufną, prywatną, — rzekł — i dla tego bardzom szczęśliwy, że zbiegiem okoliczności mogła się ona spełnić w domu trzecim, na neutralnym gruncie.
— Na którym my, jeżeli potrzeba będzie, możemy się zetknąć jeszcze prywatnie, nie ściągając na siebie ludzkich języków i potwarzy.
Na tém się skończyło owo traktowanie, o które się Paklewski troszczył mocno, choć ono poszło nadzwyczaj lekko i szczęśliwie.
Ksiądz Młodziejowski rzucił kilka pytań, zrobił kilka uwag, zadał parę kwestyi do rozwiązania Teodorowi, jakby go próbował, i w końcu, zobaczywszy Starościnę, ze drzwi drugiego pokoju wyglądającą, a zdającą się oczekiwać na skończenie poufnéj rozmowy, zawołał do niéj głośno:
— Cóż-bo nas tak kochana Starościna dobrodziéjka samych z sobą zostawiła? A tu periculum było ogromne, bo my pono z Imcipanem... jakże??
— Paklewskim.
— A tak, Paklewskim — dokończył ks. Młodziejowski — należymy do
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.