— alluzye, proroctwa, wota — głosiły, że się dostojność najwyższa należała temu, który umiał sobie serca panów braci pozyskać.
Zaraźliwy ten entuzyazm tak ogarnął wszystkich, iż poprzedził wspaniały wjazd do stolicy i część ludności jéj owładnął. Hetmana przyjazd zgotowanym był przez Starostę Brańskiego i tutaj: wiedziano zawczasu kiedy przybędzie, wysypały się tłumy, wśród których oppozycya, jeśli jaka była, zamilknąć musiała.
Wjazd był wspaniały, mogący istotnie olśnić, monarchiczny niemal, a wedle starych tradycyi obrzędowo urządzony. Szły poczty najpokaźniejszych wojsk, hussarze, pancerni, Tatarowie, Janczary, ogromny szereg powozów, wozów, furgonów, dworu konnego, hajduków, dragonów, sług wszelakiéj barwy i nazwiska. Jechali urzędnicy, towarzyszący Hetmanowi, kancellarya jego, marszałek dworu; wieziono chorągwie, szły muzyki. Cały ten ogromny tabor z noclegu po podróżnemu, ale w paradzie, wystąpił, strojno, buńczuczno, wspaniale — tak, aby pospolitemu ludowi zaimponował.
Ciągnęła się kawalkata niezmiernym wężem różnobarwnym, tak, że jeden jéj koniec wjeżdżał do pałacu, gdy drugi był jeszcze na Pradze. Po obu stronach ulic, któremi jechał dwór Hetmana, stały szeregami ściśniętemi massy ludu, mieszczan, żydów, szlachty, a umiejętnie rozstawieni motorowie entuzyazmu umieli go okrzykami rozbudzać.
Nic łatwiejszego nad to, by tłumy natchnąć zapałem, gdy oczy są olśnione, a żywe wrażenie przygotowuje ludzi do niego. Nie brakło téż i wiwatów, i czapek podrzucanych, i wrzawy wesołéj.
Cała potém Warszawa brzmiała echem tych okrzyków, i przekonanie było powszechne, że ten, a nie kto inny, królem być musi, co już teraz po królewsku występować umié.
Rozeszło się to po mieście, i Familia, któréj adherenci mnodzy patrzali na wjazd krzywém okiem, na chwilę ulękła się téj demonstracyi, znamionującéj pewną siłę i zręczność.
Teodor, który także patrzał z okna kamienicy na tę processyą hetmańską i na powitania, jakie spotykały Branickiego, pierwszy się tém nieco strwożył i posmutniał.
Obok téj manifestacyi, Czartoryscy nie chcieli z żadném wydać się współzawodnictwem; Wojewoda Ruski i książę Kanclerz przybyli, jak zawsze, po pańsku, gromadnie, lecz ciszéj jeszcze, niż zwykle, unikając popisu, nie sadząc się nań wcale.
Paklewski czekał już w pałacu na księcia Kanclerza, i był jednym z pierwszych, o których, spocząwszy nieco, zapytał.
Wpuszczono go na chwilę, gdy, nierozebrany jeszcze z sobolowéj szubki, ogrzewał się czekoladą. Nie było w pokoju nikogo; Kanclerz obrócił głowę, zobaczył młodzika i, tyłem do niego siedząc, począł badać:
— A co? zrobiłeś asan już jakie głupstwo? Jedno? dwa? ile?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.