— Nie obliczałem się, — odparł Teodor — Wasza Książęca Mość raczysz w rachunku być pobłażającym.
— Asan wiesz, że pobłażanie nie jest w mojéj naturze; młodych to psuje, a starych uwodzi. Ad rem! coś zrobił?
— Widziałem prałata, insynuowałem mu gaudium magnum, i — nie zżymnął się wcale, — rzekł Teodor.
— Tegom był pewien — zamruczał Kanclerz.
— Człowiek jest — de bonne composition. (Rozmowa ich prawie zawsze toczyła się po francuzku).
Kanclerz spojrzał przez ramię, i nieznacznie się uśmiechnął; nie powiedział nic, najmniejszą pochwałą nie nagrodził swojego posła.
— Proszono o dyskrecyą — rzekł Teodor.
I na to Książę nie odpowiedział, zdając się więcéj zajętym czekoladą, niż rapportem.
— Proszę się nie oddalać, bo mi acan będziesz potrzebny — odezwał się — nie na odpoczynek tu przybyliśmy. Nie zalecam ja dyskrecyi asanu, bo wiesz, że to pierwszy warunek służby... Jak w szkole... żeby cię pieczono i smażono w smole! Hm! Wiész?
Paklewski skłonił głowę.
Pierwszy raz dnia tego, właśnie pod koniec rozmowy, miał szczęście ujrzéć tego, o którym od niejakiego czasu słyszał bardzo wiele. Łamiąc wydany rozkaz niewpuszczania nikogo, wpadł dla pozdrowienia Kanclerza młody i piękny Stolnik Litewski, którego twarz, uśmiechnięta wdzięcznie, wyraz oblicza sympatyą obudzający, rozpromienione czoło i oczy — mocno uderzyły Paklewskiego. Tak elegancko, tak pańsko wyglądającego młodzieńca, nie spotkał jeszcze w życiu. Było w nim coś cudzoziemskiego, ale zarazem arystokratycznego, książęcego i pieszczonego.
Właśnie przybyły rzucał się w objęcia wuja, gdy ten oczyma dał znać Teodorowi, ażeby wyszedł.
Z za drzwi zamkniętych słyszał tylko głosy żywe, z których jeden wesoło brzmiał, surowo drugi.
Parę dni upłynęło w zwykłych zajęciach, bieganinie i rozerwaniu takiém, iż Paklewski tchnąć nie miał czasu. Trzeciego zawołano go do Kanclerza, który powitał przychodzącego brwią namarszczoną.
— Gdzieś asan bywał? Z kim gadałeś? Komuś się wyspowiadał z powierzonego sobie poselstwa? Mów prawdę.
Osłupiał Teodor.
— Mości Książę — zawołał — mogę poprzysiądz na ewangelią, żem ust nie otworzył przed nikim. Nie byłem nigdzie.
— To nie może być! — krzyknął Kanclerz — zdradziłeś mnie!
— Nigdy, ani teraz tego nie uczyniłem — odparł Paklewski, w piersi się bijąc — to fałsz!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.