Z progu posłyszał głosik Loli, która, wyprzedzając ciotkę, spieszyła na jego spotkanie.
— A! przecież! przypomniałeś pan sobie, że nam się należała wizyta poobiednia! — zawołała, podbiegając ku niemu. — Czy może znowu tego nieznośnego Młodziejowskiego tu się spodziewasz?
— Przychodzę panie pożegnać! — rzekł Teodor.
— Jakto! co to ma znaczyć! — wołała Lola, wprowadzając go do salonu — pan myślisz, że z nami się można pożegnać i od nas odżegnać? Nigdy w świecie! Ciocia jest połączona ze swym wybawicielem węzłem wdzięczności — a ja — wszak my gramy w pierścionek??
Paklewski tak smutną twarzą witał te płoche żarty, że Lola téż zaczęła poważniéć. Starościna do gościa się ubierała i kazała mu czekać na siebie: młodzi więc mieli czas rozmówić się z sobą.
— Mów pan seryo? co znaczy to pożegnanie? — spytało dziewczę.
— Książę Kanclerz się na mnie podąsał, a że ja nie czuję, aby gniew był słusznym, więc podziękowałem mu za służbę — i — nie wiem, co zrobię z sobą.
Lola, która z tego, co słyszała, miała niezmiernie wysokie pojęcie o potędze Familii, a szczególniéj Kanclerza, z niedowierzaniem naprzód spojrzała na młodzieńca, potém ze współczuciem dla jego męztwa...
— A cóż pan myślisz? co? — mów! — szeptała, zbliżając się i nagle straciwszy całą wesołość swoję.
— Nie miałem jeszcze czasu postanowić nic, — odezwał się Teodor, — ale zdaje mi się, że najprostsza rzecz i najpierwszy obowiązek teraz: pojechać i z matką się naradzić!
Dziewczę oczyma badało mówiącego, widocznie skłopotane...
— Mnie się zdaje — szepnęła — że pan zanadto się pośpieszyłeś ze swoją dymissyą; Książę jest mściwy; zagrodziłeś sobie drogę...
— Stało się! — odparł Paklewski — niéma co już mówić o tém...
— Znalazłby się jednak któś, co-by Kanclerza przebłagał — szepnęła Lola.
— Ja właśnie ani sam przebłagiwać, ani za siebie o to prosić kogoś nie chcę; — zawołał Teodor, — Książę zaś mnie nie przeprosi, to pewna...
Weszła na to Starościna, do któréj nim się miał czas zbliżyć Teodor, uprzedziła go już Lola i wpadła na nią, w rączki klaskając:
— Niech Ciocia da burę porządną swojemu wybawicielowi! — wołała — muszka go jakaś ukąsiła; gdy Kanclerz coś mu tam powiedział, podziękował za wszystko i porzucił go. Przyszedł do nas z pożegnaniem, chce jechać na wieś i — ja tam już nie wiem co!!
— Co ja słyszę! co słyszę! — przerwała poruszona wielce Starościna, — ale z kądże, jak do tego przyszło! To nie może być... my na to nie pozwolimy...
— Ciociu, — na ucho rzuciła Lola Ciotce — proszę go dobrze wybadać, dobrze go wyłajać i nie dozwolić, aby się gdzieś zakopał na wsi, bo to nie ma sensu...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/168
Ta strona została uwierzytelniona.