To powiedziawszy, Lola wybiegła, zostawując Ciotkę sam na sam z jéj wybawicielem.
— Ale mów że asindziéj, co się stało? — wybuchnęła strwożona Starościna.
— Zdaje się — rzekł Paklewski, — iż o mojém widzeniu się z księdzem Młodziejowskim w domu pani musiano się w mieście dowiedziéć; wysnuto zaraz z tego wnioski, zaczęto pleść, i Książe mi dziś począł robić wymówki, iż ja się wygadałem...
Kanclerz jest gwałtowny i nie zwykł oszczędzać nikogo, a ja młody jestem i krew mam, nie wodę. Czując wymówki niesłuszne — podziękowałem za łaskę i protekcyą.
— A zlituj-że się! — przerwała Starościna z wielkim ferworem — toś sobie na całe życie może zrobił nieprzyjaciela! Książę nikomu nie przebacza; rośnie Familia w potęgę...
— Cóż robić — rzekł cicho Teodor — poniewierać sobą nie mogłem dozwolić Kanclerzowi, ani nikomu w świecie!
Starościna napróżno starała się wmówić Paklewskiemu możliwość naprawienia wszystkiego i powrotu do Księcia; — milczał. Widząc go tak upartym, o mało się nie rozpłakała. Chciała go namówić na to przynajmniéj, by się nie oddalał z Warszawy, nie jasne jakieś czegoś nieokreślonego czyniąc mu nadzieje, plącząc się w tém, co chciała — nie powiedziéć, ale dać do zrozumienia. Paklewski, za dobre chęci podziękowawszy, nie odpowiadając nic, zbył milczeniem; a że się pora obiadowa zbliżała, wziął za czapkę, chcąc się oddalić. — Ani Lola, ani Starościna, wstrzymać go nie potrafiły; wymogła tylko Generałówna, że dał słowo, iż z Warszawy nie odjedzie, nie przyszedłszy do nich raz jeszcze; — aż do progu podbiegła za nim, powtarzając: — Jak mi pan słowa nie dotrzymasz, nigdy w życiu go już widziéć nie chcę!!
Wyszedłszy ztąd, Paklewski nie bardzo wiedział, co robić z sobą; do pałacu nie chciał ani zaglądać nawet; był pewien, że list musiano już oddać Księciu Kanclerzowi, a znając go, wiedział, jakie on na dumnym panu uczynić musiał wrażenie. — Nie było tam po co wracać, nie chcąc się wystawić na nieprzyjemności nieuniknione od współtowarzyszów, którzy nie omieszkaliby, korzystając z dyzgracyi i bezkarności, dokuczyć dawnemu współzawodnikowi. — Postanowił więc do czasu nająć gdzieś izdebkę, posłać po swój węzełek i szukać sposobu dostania się do Borku.
W tych myślach idąc daléj, na Krakowskiém — są przeznaczenia — zetknął się z doktorem Clement’em, przybyłym z Hetmanem do Warszawy. Jak tylko go doktor zobaczył, popędził wprost ku niemu.
— Stój, na miłość Boga! — zawołał — ja cię szukam, poluję na ciebie; a do pałacu Kanclerza żaden z nas nie może zajrzéć, aby posądzonym nie był z jednéj lub drugiéj strony... Muszę się rozmówić — mam pilną potrzebę.
Rzuciwszy okiem dokoła, Clement pierwszą lepszą winiarnię najrzał
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.