Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

doktora, leżącego na łóżku przebudzić musiały. Ciężkie odetchnienie dało się słyszéć od kąta i głos słaby:
— A! to ty dobra moja Beasiu! daj mi się napić czego! pragnienie pali!
Kobieta z wielką troskliwością pośpieszyła do łóżka, pochyliła się nad niém i szepnęła:
— Doktor Clement przyjechał.
Chory westchnął, prawie niedosłyszanym głosem odpowiadając:
— Co mi on już pomoże.
Tuż stojący Francuz przysunął się, witając chorego złamanym polskim językiem.
— Jakże tam Łowczycowi? lepiéj? — Teraz dopiéro, gdy oczy do mroku nawykały powoli, doktor Clement mógł coś dojrzéć. Na łóżku, z głową podniesioną starannie poduszkami, leżał mężczyzna nie stary jeszcze, nie młody już, ogromnego wzrostu, atletycznéj budowy, lecz wychudły i zmizerowany straszliwie. Twarz i część odsłoniętych piersi, szyja i ręce, były kośćmi tylko, pomarszczoną, zżółkłą skórą okrytemi. Żyły z pod niéj występowały wzdęte, jak sznury, oplatając ten kościotrup żywy. Wychudłe policzki okrywała ciemna, nawpół posiwiała, niegolona już dawno broda, od któréj wielki, sumiasty wąs szlachecki odstawał. Dół twarzy krył ten zarost szczecinowaty, a u góry — oczy nadzwyczaj bystro patrzące, niespokojne, wypukło z pod czaszki błyskały ogniem, jeśli nie życia, to gorączki. Piękne czoło zwiększała wyłysiała już dobrze głowa, do któréj rzadki włos przylegał.
Zmienione chorobą oblicze zachowało z dawnego charakteru wyraz męztwa, energii i stoicyzmu, który nad cierpieniem brał górę. Pierś podnosiła się ciężko, pracując na każde tchnienie; ręce niespokojne chwytały posłanie i konwulsyjnie to je garnęły, to odpychały.
Schylony nad chorym doktor, ująwszy jednę rękę, badał oddech i fizyognomią, nie dając po sobie poznać wrażenia, jakie na nim dostrzeżone czyniły symptomata. Kobieta, starająca się z twarzy doktora domyślić stanu chorego, prędzéj-by z jéj wyrazu mogła uspokojenie zaczerpnąć, niż odgadnąć, że wszelką stracił nadzieję.
Tak było w istocie, ale doktor Clement miał długoletnią praktykę i panowanie nad sobą. Lekarz nadworny wielkiego i rozpieszczonego pana, umiał zawsze pocieszać, choć sam zwątpił o pacyencie. Puścił zwolna rękę chorego i odezwał się tylko głosem spokojnym, że gorączka większą nie była.
Chory czarnemi oczyma swemi wpatrywał się w niego, jakby mu niemi chciał coś powiedziéć; z drugiéj strony badała go kobieta. Doktor unikał wejrzenia obojga, widocznie chcąc znaléźć jakiś sposób odwrócenia uwagi od siebie.
Zażądał wody nie zbyt zimnéj, aby choremu zrobić limonadę, do któréj potrzebne dwie cytryny wyjął z kieszeni.
Sama pani wysunęła się, aby przynieść co potrzeba, a chory ruchem ręki żywym przyzwał do siebie doktora: