Clement. — Tymczasem ja się staram utrzymać z nim stosunek. Chciał wybierać się do Borku, uprosiłem go, aby nie śpieszył. Na jutro zamówiłem go do siebie, na co się ledwie zgodził, bo do pałacu nawet zajść nie chciał.
— Będzie u ciebie jutro? — zapytał Hetman — jutro? i o któréj??
— Około południa! — rzekł doktor.
Branicki milczał chwilę.
— Bądź co bądź, choćby mnie to najwięcéj moralnie kosztować miało — szepnął po namyśle — ja jutro go widziéć muszę.
Clement się nie sprzeciwiał.
— Ja także sądziłem — rzekł — że należało sprobować tego ostatniego środka nawrócenia. Czego ani ja, ani nikt nie potrafi, może powaga dostojności, wieku, imienia, dokazać na wrażliwym chłopcu. Wasza Excellencya dobrém słowem przełamiesz jego — uprzedzenia...
— Będę się starał — odparł zadumany Hetman — chociaż nie wiem, czy potrafię... ostygłem we wszystkiém, obojętny mi cały świat; a ta myśl, że ostatnia kropla téj krwi szlachetnéj, którą w sobie noszę, wsiąknie w...
Nie dokończył.
— Spóźniona godzina — przerwał doktor, spoglądając na zegarek i umyślnie gwałtownie tamując dalsze wynurzenia się. — Trzeba spocząć...
— Ale jutro daj-że mi znać, proszę... nawet, gdyby najważniejsze mnie sprawy zajmowały, oderwę się — nalegał Hetman — niech go zobaczę, niech z nim mówię. Siła krwi... to być nie może... odezwie się w nim.
Doktor, kilku słowy starając się uspokoić starego, wyszedł...
Nazajutrz około południa dosyć niespokojny Clement czekał na przybycie Teodora. Znając go, nie powątpiewał, że przyjść musi. Dziedziniec pałacowy napełniał się już przybywającymi wojskowymi i szlachtą, codziennie dworującą Branickiemu, gdy, wedle danego słowa, w biały dzień, z podniesioną głową, Paklewski wszedł i począł służby pytać o mieszkanie doktora, które mu wskazano...
Poznawszy go po chodzie, Francuz sam drzwi otworzył, z wesołą twarzą zapraszając, aby wszedł...
— Widzisz, doktorze, żem słowny — odezwał się Teodor. — Niéma wątpliwości, iż tu macie szpiegów, i że o mojéj bytności, choć jestem bardzo małą figurką, ktoś doniesie. — Dopiéroż na zdrajcę a niewdzięcznika padną gromy!!
Ramionami ruszył — Co mi tam!
— Dobrze się stało, że zrywasz z nimi jawnie — począł doktor — ja się z tego cieszę serdecznie; ocali to was od niewoli, bo z nimi niéma ani sojuszu, ani związku, ani przyjaźni; oni chcą miéć niewolników tylko... Tak szlachetny, jak wasz, charakter, nie mógł się dać zakuć w jarzmo...
— No, co do mnie — rzekł cicho Paklewski — ja się wam przyznam, kochany doktorze, że dziś, gdym ostygł, między nami powiedziawszy, zdaje
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.