mi się, żem głupstwo zrobił. Uniosłem się... Kanclerz mnie dosyć lubił; cała jego dwornia mi zazdrościła, miałem jaką taką przyszłość przed sobą, a teraz — żadnéj.
— Chybabyś miéć jéj nie chciał — zawołał Clement, poufale kładnąc mu rękę na kolanach. — Przecież nie pochłonęła jeszcze wszystkiego Familia; są obok nich inni, nie mniéj możni, co się na tobie poznać mogą.
— Kochany doktorze — wtrącił chłopak, śmiejąc się — może ci się to wydać dziwném, ale ja ci powiem, że Familia, jeśli dziś jeszcze nie ma w ręku wszystkiego, jutro miéć będzie.
— A to jakim sposobem??
— Nie wiem! Widzę tylko, że gdy z jednéj strony jest dużo ślepoty, wahanie się ciągłe i wszystko się rozrywa a pęka, tam, z drugiéj, wiążą się po cichu sieci, skupiają ludzie i w milczeniu buduje przyszłość.
— Niech nas, to jest raczéj-was! — dodał Clement — pan Bóg od niéj broni.
Teodor był w jakiémś usposobieniu wesołém.
— Ja tam już daléj na to teatrum patrzéć nie myślę — rzekł — pojadę do Borku, wdzieję kapotę i zajadle będę gospodarować, a matkę biedną pielęgnować.
To, czegom zakosztował w początku mojéj nieciekawéj karryery, nie zachęca do pożądania dalszego ciągu. Sami-ście powiedzieli: czekała mnie niewola, tak dobrze u Kanclerza, jak gdzieindziéj. Nim się człowiek zdoła wybić do tego, aby innych niewolnikami czynił, sam niewolnikiem być musi.
— Jest francuzkie przysłowie — odezwał się Clement — trochę już stare a pełne mądrości:
A bien servir et loyal être,
De serviteur on devient maître.
Teodor ramionami zżymnął. Stał, odwrócony plecami do drzwi, gdy w kurrytarzyku, dzielącym pokoiki doktora od apartamentów Hetmana, kroki słyszéć się dały; Francuz, zarumieniony, ujął w pół Paklewskiego i począł coś prędko szwargotać, udając wesołego bardzo, a starając się gościa téż rozruszać. Wtém drzwi się otworzyły; Teodor się obejrzał: zobaczył Hetmana, wchodzącego w szlafroku, i na Clement’a rzucił okiem pełném wymówki.
Francuz posunął się na powitanie. Hetman był nadto nawykłym do tego życia salonowego, w którém wszyscy potrosze aktorami być muszą, aby go wiele kosztowało odegranie zdziwienia na widok gościa, którego zastał u doktora. Wszedł, jakby z pilnym interessem do Clementa i, zobaczywszy Paklewskiego, uśmiechnął się z uprzejmością wielką.
— A! wszak pan Paklewski? — zawołał — bardzo miło mi go tu spotkać!
Kłaniał się Todzio, zmieszany mocno, domyślając się łatwo, że wpadł