w łapkę, zastawioną przez doktora, co go oburzało. Na twarzy jego téż malowało się źle poskromione niezadowolenie.
— Nie będę przeszkadzał! — zawołał, biorąc czapkę i chcąc się wynosić.
— Bynajmniéj — odezwał się Branicki, wstrzymując go — dla mnie to miła niespodzianka, że się z waćpanem spotykam. Słyszałem, żeś na dworze księcia Kanclerza i że tam wielkie masz sukcessa!!
— Na dworze księcia Kanclerza już nie jestem — odparł Paklewski — a sukcessami żadnemi pochwalić się nie mogę...
— Przecież! — odparł Hetman.
— Ja o nich nic nie wiem — dodał Teodor — jakby chciał uniknąć rozmowy.
Hetman stał tak, iż wyjście mu zapierał: uciec więc było niepodobna. Położenie było przykre, rumieniec występował na twarz chłopcu: ale Clement i Branicki, choć widzieli zakłopotanie, zdawali się do walki przygotowanymi. Hetman szczególniéj, który nieraz daleko trudniejszy przełamywał opór ze strony niechętnych i obojętnych, ufał w to mocno, że z młodym Paklewskim łatwo sobie da radę.
— Książę Kanclerz traci w waćpanu bardzo pożądaną pomoc — począł Branicki — młodą siłę, któréj nawet stare doświadczenie nie zastąpi. Cóż to zaszło między pryncypałem a waćpanem?
Ten rodzaj badania widocznie był nie do smaku Teodorowi, który oczyma doktorowi czynił wymówki za to, że go na takie położenie naraził.
— Małéj wagi rzecz, opowiadania nie warta — rzekł krótko Paklewski.
Hetman zbliżył się z dość wielką słodyczą w wyrazie twarzy i tonem czułości pełnym rzekł do niego:
— Miej-że mnie pan za życzliwego sobie i chętnego dlań do pomocy; możebym i w tym razie mógł mu być przydatnym!
— Nieskończenie wdzięczen jestem — odparł Todzio z krótkim ukłonem — w żadną już służbę nie myślę się zaciągać, powrócę na wieś...
— Nie trzeba się tak zrażać małą rzeczą — przerwał Branicki, — a nie godzi się pięknego talentu, o którym wszyscy mówią, zagrzebywać na wsi.
— Żadnego talentu w sobie nie czuję — bąknął Teodor, spoglądając ku drzwiom, jakby się chciał wysunąć tylko co prędzéj.
— W dobréj szkole asindziéj byłeś, gdzie się téż wiele nauczyć można — dodał Branicki. — W mojéj kancellaryi Bekowi brak pomocnika, któryby z czasem i całkiem go mógł zastąpić.
Spojrzał nań; Teodor milczał. W przedpokoju ktoś wywoływał doktora Clement’a, który wyszedł pośpiesznie. Zostali sami. Hetman, ciągle drzwi zasłaniając sobą, trzymał się na stanowisku.
— Cóż waćpan na propozycyą moję? — dodał Hetman łagodnie.
— Nieskończenie wdzięczen jestem, ale mam postanowienie wrócić na wieś.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.