— Ja jeden mam prawo to powiedziéć — bo ja...
Tu zbliżył się do Teodora, i ręce rozpostarłszy, rzekł ze wzruszeniem nadzwyczajném: — Ja jestem twoim ojcem!!
Paklewski osłupiał zrazu; zdawało się, że padnie, jak od pioruna, od tego nierozważnego słowa. Hetman spodziewał się zapewne, że do nóg mu się rzuci, tém wyznaniem złamany. Paklewskiemu krew uderzyła do głowy; targnął się i cofnął w tył.
— To potwarz! — krzyknął wzburzony — ojcem moim jest ten, który mi dał imię swoje, który mnie na rękach wykołysał, był mężem méj matki... To potwarz, a po tak dotkliwéj obeldze, rzuconéj na tę, która mi jest najdroższą, nie mam już co tu robić, ani się czuję obowiązanym do jakichkolwiek względów...
Siwy włos wasz, panie Hetmanie, broni tylko od — zemsty za to słowo, którém mnie opoliczkowałeś...
To mówiąc, Teodor, rzucił się ku drzwiom; ale Branicki oparł się o nie — nie chciał go puścić.
— Rób co chcesz! targnij się na mnie, jeśli śmiesz, — począł z gorączką, — nie puszczę cię tak... To, com ci powiedział, potwarzą nie jest; mogę na to złożyć dowody. Matka twoja czystą jest i niewinną; winnym jestem ja, ale ja chciałem i pragnę zgładzić tę winę.
Teodor stał wryty.
— Sądzić sprawy matki méj nie mogę — odparł. — Co do mnie, panie Hetmanie, nigdy ja was za ojca nie przyznam, choćbyście wy mnie za dziecię przyznać chcieli.
Tą łaską przyniesiecie mi srom tylko: nie chcę jéj i pojmuję teraz, dla czego biedna matka zbliżać mi się do was zakazała...
Branicki stał, oparty o drzwi, które już od dawna, słysząc zbyt podniesione głosy, Clement usiłował otworzyć, nie mogąc pojąć, co mu je zaparło. Popchnięty silniéj nieco, Hetman, w chwili gdy go wzruszenie osłabiło, usunął się trochę; doktor na pół drzwi przemknął, a zaledwie to ujrzał Paklewski, rzucił się, mijając Hetmana, odepchnął Clement’a, i wybiegł, jak nieprzytomny.
Stało się to w jednéj chwili, tak, że Hetman, który koniecznie chciał wstrzymać zbiega, został z ręką wyciągniętą, zachwiał się na nogach i, obejrzawszy się, aby znaléźć kanapkę, padł na nią, zmieniony. Francuz podbiegł go ratować, obawiając się gwałtownego uderzenia jakiego; znalazł tylko starca osłabłym, niemym, zrozpaczonym.
Nie przemówili do siebie słowa. Z ucieczki Todzia mógł się Clement domyślić, co zaszło. Przez ten krótki przeciąg czasu, gdy go nie było tu, odegrał się w kilku słowach jeden z najstraszniejszych dramatów, jakie człowieka w życiu spotkać mogą. Dziecko wyparło się ojca, mszcząc się za matkę.
Hetman, który wyznaniem tém chciał zyskać syna, nabył w nim nieubłaganego wroga. Widział teraz popełniony błąd, na którego następstwa zaślepiła go duma. Zdawało mu się, że biedny człowiek z rozrzewnieniem
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.