i wdzięcznością przyjmie to przyznanie się do ojcowstwa; nie mógł przypuścić nawet odrzucenia i gniewu...
Pod tym ciosem szedł, jakby śmiertelnie rażony. Doktor, nie wznawiając rozmowy o tém, co zaszło, nie wspominając o Teodorze, krzątał się tylko, aby upadłego na siłach do życia przywołać. Chwycił krople stojące na stole i podał mu je na cukrze, przyniósł wody, kręcił się, niespokojny tém bardziéj, że w kurrytarzu słychać było szepty, a między niemi kwaśny głos, górujący, Starosty Brańskiego, który się pilno o pana Hetmana upominał. Zwykle Branicki, posłyszawszy Starzeńskiego, pośpieszał ku niemu; teraz zdawał się tak w sobie zatopionym, że nie dał znaku, iż poznał jego, bardzo zresztą wyrazistą, mowę.
Wkrótce po Staroście nadszedł, zawsze na czatach będący, gdy Hetman z nim konferował, Bek; i on także począł się upominać, aby go do pana wpuszczono... Clement musiał się schylić do ucha Branickiemu, szepcąc mu, iż dwaj jego sekretarze od dawna nań czekali. Podana znowu woda orzeźwiła starca trochę, który westchnął ciężko i, jakby ze snu strasznego się budząc, powiódł oczyma po pokoju. Dreszcz jakiś wstrząsł nim. Potrzebował jeszcze chwili, aby odzyskać zupełną przytomność i władzę nad sobą.
Lecz już zwolna życie i poczucie rzeczywistości wracało. Poszedł najpierw Branicki do zwierciadła, aby się sobie przypatrzyć: czy w tym stanie, w jakim był, może się pokazać ludziom, nie zdradzając się z cierpieniem, które — jak teraz — nieświadomi ludzie mogli jak najopaczniéj tłómaczyć. Rysy twarzy skłócone, oczy zbłąkane — mogły dla tych, co na wodza patrzali, miéć znaczenie przegranéj bitwy, odebrać siły, trwogę siać.
Branicki więc przed zwierciadłem doktora musiał wystudyować własne oblicze, sztucznie je odżywić i do zwykłego przyprowadzić stanu, nim-by się z niém ukazał swym klientom.
Clement tymczasem wysunął się do sąsiedniego gabinetu, aby szepnąć Bekowi, — z którym był lepiéj, bo Starzeńskiego nie lubił, (razem z wielu innymi), — iż Hetman się czuł trochę niezdrów, musiał wziąć lekarstwo i potrzebował jeszcze nieco spoczynku.
Bek przyjął to spokojnie, gdy Starzeński, wiele sobie pozwalający, a nic niewiedzący, co Hetmana wstrzymywało, mruczał nieprzyzwoicie i zżymał się, rzucając papierami. Gdy wreszcie Branicki wyszedł do oczekujących nań obu swych powierników, na twarzy jego prawie już znać nie było, przez co przeszedł, co przeżył.
Służba Hetmańska, uchodzącego z wyrazem gniewu na twarzy Teodora, potrącającego po drodze ludzi, oślepłego, oszalałego, ledwie nie miała ochoty zatrzymać, jak złoczyńcę. Wybiegł jednak swobodny w ulicę i, sam nie wiedząc, dokąd bieży, puścił się nią, byle tylko co najdaléj uciec od tego pałacu. Gniew nim miotał tak zajadły, iż od przytomności odchodził. Czuł, że mógłby był popełnić zbrodnię, gdyby mu co stanęło na zawadzie. Nim zebrał myśli,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.