nim się opamiętał, nim ostygł nieco, znalazł się, sam nie wiedząc jak, u wnijścia na most nad Wisłą.
Ciągle potrącany, instynktem tylko chroniąc się wozów i konnych, którzy próżno wołali, aby im ustępował, zatrzymać się musiał w końcu dla ścisku, który już daléj iść nie dawał. Był to dzień targowy; z miasta i do miasta ciągnęły tłumy; spotykał jakieś oddziały wojska, ekwipaże, ciżbę pieszą, bydło, konie... Wrzawa głuszyła dookoła... Daléj iść nie mogąc, stanął tu, i po chwili zawrócił do miasta; miał najmocniejsze postanowienie dostać się na kwaterę i opuścić Warszawę. Zmęczony pierwszym biegiem w nieprzytomności, musiał teraz iść zwolna, gdyż tchu mu brakło, a w głowie czuł krew bijącą, jak gdyby młotów tysiącem.
Unikając tłumu, skierował się zwolna w mniejsze uliczki i tu, stając, odpoczywając, patrząc, a nie widząc — coraz zwalniając kroku, już w końcu wlókł się tylko, widząc, że zamiast wsiąść na konia, będzie się musiał w łóżko położyć. Jak nie wiedział kiedy i którędy dostał się do Wisły, tak téż zdziwił się, zobaczywszy około Bernardynów znowu, i nim miał czas ustąpić precz, poznał naprzeciw idący, dobrze sobie znajomy, ekwipaż Księcia Kanclerza.
Był w takim stanie umysłu, że przed żadném nie cofnąłby się niebezpieczeństwem: nie usunął się więc na stronę, i w chwili, gdy Kanclerz go mijał, stał tak blizko, że siedzący w karecie spostrzegł go, a nim się trzy kroki oddalił, powóz stanął.
Książę wychylił głowę i ręką dawał znaki żywo, aby się Paklewski przybliżył. Nie chciał się okazać tchórzem, choć przewidywał, że tu go znowu czeka publiczne, wobec służby, upokorzenie, bo ze starym, gdy się gniewał, nie było żartów; a po liście, jaki Teodor zostawił, gniew był nieuniknionym.
Jednakże kwaśne zawsze i namarszczone oblicze Kanclerskie, na które zdala rzucił okiem, wcale się nie zdawało straszniejszém, niż dni poprzednich.
Paklewski podszedł ku powozowi; Książę patrzał nań, nie spuszczając oka na chwilę; już stał obżałowany, a jeszcze się nie zebrał przed nim przemówić.
Wytrzymał go tak dość długo.
— Co to acan chory jesteś? — spytał Książę...
Teodor nie śmiał nic odpowiedziéć.
— Powiedzieli mi, żeś chory — to, zamiast z tą fizyognomią patibulaire na któréj widać cierpienie, iść do łóżka, włóczysz się niepotrzebnie po ulicach. Wracaj-że, każ sobie dać rumianku, a jak tylko ci cokolwiek lepiéj będzie, proszę, abyś mi się natychmiast stawił. Obejść się jużciż-bym mógł bez acana, ale mi jesteś potrzebny...
Poradź się starego Millera, którego Fleming tu przywiózł, Morettiego czy Engla — a żebyś mi zdrów był!!
Kanclerz, — o cudo! — uśmiechnął się nawet protektorsko i, nim Paklewski miał czas odpowiedziéć, zawołał: — Ruszaj!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/184
Ta strona została uwierzytelniona.