nadziei spotkania się z nią rychło. Pierścionek nosił na palcu, czasem się wpatrując w ten podarek ze smutkiem.
Lada chwilę spodziewał się dowiedziéć, że Lola za mąż wychodzi.
Majątek pani Starościny i wioska, należąca do Generałowéj, leżały dosyć odlegle od Białegostoku, tak, że dojechać tam nie było sposobności, i o tém Paklewski nie myślał wcale.
Zaraz po otrzymaniu wiatyku od Kanclerza, począł się do podróży sposobić, lecz w wigilią wigilii Bożego Narodzenia ruszyć się było niepodobieństwem; musiał więc odłożyć jazdę na po-Świętach. Tymczasem, choć to u nas się rzadko zdarza, na drugi dzień po Godach, deszcz spadł i drogi się tak przez jednę noc popsuły, iż potrzeba się było wstrzymać dla nich, spodziewając się choć przymrozku.
Najętą furką ruszył wreszcie trzeciego dnia Teodor, zmuszony ją przemieniać od miasteczka do miasteczka, co podróżowanie nadzwyczaj przedłużało. Konno, dla zmiennego powietrza i dróg złych, puścić się nie mógł.
Tak wlokąc się nieznośnie, przybył wreszcie znużony wielce Paklewski sankami chłopskiemi, parą koników, sam jeden z szabelką i rusznicą, o półtoréj mili od Białegostoku, do Wasilkowa. Gęsty już mrok padał, gdy, w miasteczko wjechawszy, a znając je z dawna, począł się rozglądać za noclegiem. Uderzyło go to, że we wszystkich domach zajezdnych, ile ich było, okna światłami gorzały, a przed wrotami niezmierne kupy ludu stały. Wśród nich można było rozeznać i ciżbę obdartą, z miasteczka wybiegłą na jakieś widowisko osobliwe, i zbrojnych dworzan, hajduków, kozaków, różnéj broni autoramentu wojskowych... Ogromne dwie landary na gryndżach, które nawet przez najszersze wrota do gospody wjechać nie mogły, stały na podwórzu... Ruch był w mieścinie, jakiego nigdy jeszcze nie widział tu i nie pamiętał Paklewski.
Kiedy niekiedy od wrót jednéj do drugiéj gospody, — bo wszystkie się pełnemi zdawały — ciżba ciekawa, jakby pchnięta jakąś siłą niewidzialną, zaczynała uciekać z krzykiem a wrzaskiem; przez okna strzelano na postrach w powietrze; potém śmiech huczny nastawał i ciekawi powoli wracali. Teodor domyślał się jakiegoś wesela, uroczystości, bankietu; lecz w Wasilkowie, tak blizko Białegostoku, ktoby mógł solennizować i kogo, — odgadnąć było trudno. W polu zrywała się zawierucha tak, że daléj ciągnąć było nie sposób; konie, i tak już zmęczone w niwecz, bokami robiły: trzeba więc było, bądź co bądź, szukać tu noclegu...
Woźnica, wylękły tłumem i wrzawą, oglądał się na wszystkie strony; lecz w rynku, co było domów zajezdnych, wszystkie zdawały się zajętemi; świeciło, się wszędzie; ludzi ścisk był ogromny, a hajduki, rajtary i szlachta wyglądali od bram i furtek...
Humory tego tłumu, nadzwyczaj już rozweselone, objawiały się i śpiewami, i okrzykami, i strzałami, z których wiele przez szyby, tłukąc je, wylatywało w rynek ponad głowy ciekawych, a ci, to się płoszyli i uciekali, to śmiejąc się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.