akimś związanych z sobą, tak i pokój ten miał dwie, nie godzące się z sobą, fizyognomie: jednę prostą, ubogą, szlachecką; drugą — z resztek pańskich i obłamków zbytkownych sklejoną. Ta druga, jakby się siebie wstydziła i kryć chciała, nie występowała wyraźnie, — była tu w gościnie, zdawała się osłonioną i zapomnianą. Trochę porcelany saskiéj, szafeczka z bronzami złoconemi, szpinecik ozdobny niegdyś, dziś z nogą zwichniętą, zasunięte były tak, iż ich za stołkami niezgrabnemi i stołami bejcowanemi prawie dojrzéć nie było można.
Łowczycowa, prędko rzuciwszy słowo jakieś słudze, która się w drugich drzwiach ukazała, zwróciła się oczyma, które we łzach pływały, wpatrując się pilnie w doktora. Zmięszał się nieco stary. Dotrzymywał z razu, nadając twarzy wyraz obojętny; potém oczy spuścił, i poprawując peruczkę na głowie, po pokoju przechadzać się zaczął.
— Mów mi prawdę! — odezwała się Beata głosem, w którym łkanie czuć było. — Ja czuję, że jest coraz gorzéj; umiem cierpiéć, na wszystko jestem przygotowana; lecz — chcę wiedziéć, co mnie czeka, bo sama o przyszłości myśléć muszę...
Spuścił oczy bardziéj jeszcze doktor, pochylił na piersi głowę — milczał. Mówili z sobą znowu po francuzku, a Łowczycowa wyrażała się tym językiem z łatwością i elegancyą, jakby nim od dzieciństwa mówić była nawykłą.
— Wierz mi pani — odezwał się po namyśle doktor Clement, — że my biedni lekarze częstokroć nie więcéj wiemy o śmierci i życiu nad tych, co się nie uczyli medycyny. Widziałem sto przykładów, w których skazani przez fakultet wychodzili cało. Natura ma cudowne środki, których my siły ani znamy, ani się domyślamy. Do ostatniéj chwili lekarz ma nadzieję — i ja ją mam!!
— Pocieszasz mnie — rzekła z rezygnacyą Beata — ale z mowy twéj, dobry mój przyjacielu, łatwo się domyślić, że nadzieja twa chyba w cudzie łaski Bożéj, a któż na cud Opatrzności zasłużył?
Zwróciła się, ocierając oczy.
— Czekam na syna; — rzekła cicho — wczoraj jeszcze powinien był przyjechać. Nie ma go! List dawno wysłałam pocztą...
— Pocztą! pocztą! — przerwał doktor — czemużeś go pani mnie nie przysłała? uprosiłbym był Beka; wyprawiłby go z kresami hetmańskiemi do Warszawy; doszedłby prędzéj!
Beata zarumieniła się mocno i odparła żywo:
— Wiecie, że nie mogę użyć tego pośrednictwa.
Clement głową poruszył.
— Pani-byś go nie użyła, ale ja; niktby nie potrzebował wiedziéć, przez kogo list wysłany...
— Tak, ale wiedzianoby do kogo! — zawołała Łowczycowa — to dosyć. Dziękuję ci, kochany doktorze; nie mam i nie mogę miéć żadnych stosunków z dworem pana hetmana.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.