— A, mnie wyparli Radziwiłłowscy — zawołał Szczepan. — Pan, jeżeli chcesz do środka wleźć, nie ma innego sposobu, tylko w tyle do okna iść i w okiennicę pukać, bo oni okien nie pilnują, wiedząc, że kobiety na zawieję im nie ujdą po śniegu.
— Więc nim co będzie — począł Teodor, któremu niebezpieczeństwo znajomych pań wróciło siły i kazało zapomniéć o znużeniu. —
Nim co będzie, ty moje sanki weź, stojące tam za szopką, i, choć konie na śmierć znużone, ruszaj do Białegostoku...
Czegoż Książę chce od tych kobiet?
— Niby nic! Chciał się po pijanu submittować; nie puszczono go, drzwi zamknąwszy; wziął to za despekt i zaklął się, że głodem weźmie karczmę. Kazał ją oblegać: na wiatr strzelają, hałasują, a Starościna tak mdleje z trwogi, że w niéj już ducha niewiele...
— Ruszaj-że z tém do Hetmana, do Białegostoku! — przynaglił Paklewski. — Jeżeli moje konie nie zdużają, weź, ukradnij bodaj pierwszego lepszego, a biegnij mi w skok, abyś ztamtąd pomoc przyprowadził. Z Księciem, gdy hula, niéma żartów...
— Drugi już dzień tu bankietują! — westchnął Szczepan.
Rozmawiali tak z cicha u płota, i szczęściem nikt ich ani wyszpiegował, ani podsłuchał. Szczepana popchnąwszy, Paklewski sam za płot się ujął i przesadził go, aby się na tyły domu dostać do okiennic, przy których straży nie było.
Spojrzawszy po-za siebie, dojrzał przez furtę we wrotach do sieni otwartą, u drzwi wiodących do izb gościnnych, postawiony stół, na nim beczułkę, do koła szable i pistolety porozrzucane, a na ławach kilkanaście osób na całe gardło zawodzących pieśń jakąś.
Był to Książę z akolytami, oblegający Starościnę i Generałową.
Mignęło mu to tylko; okrutny gniew w sercu zawrzał.
Podsunął się pod ścianami, podpatrując do jednéj z okiennic, przez którą światło padało; lubo zapukać tu, — to było tylko przestraszyć kobiety, które się ztąd napaści mogły zlęknąć... Dać się słyszéć im wołaniem przy téj wrzawie, — nie było podobieństwa.
Szczelina w okiennicy była zaledwie wystarczającą na przeciśnięcie jednego palca... Nie długo myśląc, Teodor w kawałek papieru zawinął pierścień dany mu przez Generałównę, silném popchnięciem ręki stłukł szyby przez szparę i po chwili otworem cisnął pierścionek.
Po nim go panna Generałówna łatwo się domyślić mogła.
Po strzaskaniu szyby, przerażający krzyk się dał słyszéć w izbie, potém cisza... i jakby uspokojenie. Zaczęto coś szeptać pod oknem... Paklewski tymczasem próbował, czy okiennicy nie potrafi oderwać; ale przyśrubowaną była ze środka. Męczył się z nią, gdy posłyszał z za szyby stłuczonéj głos Loli:
— Kto tam!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/191
Ta strona została uwierzytelniona.