stojność, które ją dawniéj cechowały, znikły, a upokorzenie, zwątpienie, znękanie zastąpiły ich miejsce. Dom téż był do niepoznania opuszczony, w ruinie, zaniedbaniu największém.
Ona ani czuła tego, ani widziała, co się koło niéj działo.
Teodorowi serce się rozdzierało, patrząc na ten upadek, z którego nie wiedział jak ją miał podźwignąć. Przyczyna jego leżała w téj ruinie ducha, na którą nie było ratunku.
Dawniéj byłby może choć próbował natchnąć ją odwagą i ochotą do życia, teraz, po tém wyznaniu straszném, które mu nielitościwy Hetman uczynił — nie umiał ust otworzyć, ani na ból wielki znaléźć pociechy. Musiał, przez miłość dla matki, taić to, co mu jak piętno skazańca piekło czoło i serce.
Mówił o rzeczach obojętnych; ona pytała go tylko o los jego, o nadzieje przyszłości, a wreszcie i o czynności Familii, o sprawy kraju, które odnosiła do Hetmana i jego nadziei... Lękała się, aby ten człowiek, którego imienia nie chciała wymawiać, nie odniósł zwycięztwa; chciała dlań pomsty i upokorzenia.
Teodor z mowy jéj poznał, że, niestety, to, co Branicki mu wyznał, prawdą być musiało.
Zamknęło mu to usta, które zapłynęły goryczą.
Spędzili tak kilka godzin na rozmowie, która obojgu pociechy nie przyniosła.
Co krok, oglądając domek, Teodor znajdował w nim ślady zmienionego trybu życia i pobożności chorobliwéj, która o wszystkiém zresztą zapominać kazała. Sypialnia była okryta obrazkami świętych, relikwiarzami, modlitewkami do ścian poprzybijanemi, na stolikach piętrzyły się księgi pobożne, leżały szkaplerze i różańce... Z pod sukni czarnéj, uszytéj nakształt habitu, dostrzegł Paklewski włosiennicę... Wychudzenie świadczyło o postach. I tego dnia nie gotowano nic dla Łowczycowéj, która, niedawno przesuszywszy adwent, rozpoczynała post jakiś nowy...
Gdy przychodziły godziny praktyk religijnych, Łowczycowa niepokoiła się: żal jéj było opuścić syna, a lękała się zaniedbać obowiązkowych swych modłów. Niepokój zdradzał, że to życie, przybyciem syna zmienione, już dla niéj ciężkiém było.
W ciągu rozmów nawet myślą uciekała gdzieś daleko, stawała się roztargnioną, wydawała się gościem tylko na téj ziemi. Teodor napróżno starał się ją rozerwać opowiadaniami. Była to od śmierci męża jakby inna niewiasta, zgięta pod ciężarem nad siłę. Nawet modlitwy, do których uciekała się z takiém ich pragnieniem, nie przynosiły jéj ulgi: wracała spłakana, mniéj jeszcze przytomna, niż wprzódy.
Paklewski przypisywał to skutkom samotności zupełnéj, na jaką się skazała Beata; obwiniał siebie, że ją opuścił i szukał środków przywrócenia jéj spokoju i rezygnacyi. Zdawało mu się, że powinien był poświęcić coś dla téj, która jemu poświęciła wszystko, i po kilku dniach smutnego pobytu, począł na-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/200
Ta strona została uwierzytelniona.