Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo wybranym być musi — odparła wdowa, — choćby dla tego, ażeby Hetman wybranym nie był!!
— Oprócz Hetmana są inni — dorzucił Paklewski.
— Radabym, aby ich jak najwięcéj kompetowało, byle ten człek próżny, wdzięczący się, uprzejmy a bez serca, egoista pełen dumy, nie dostąpił, czego pragnie! — zawołała Łowczycowa gorąco...
Paklewski, nie odpowiadając na ten wykrzyknik namiętny, zwrócił rozmowę. Bolało go to niemal — teraz, że matka starała się w nim nienawiść obudzić względem Hetmana; miał dlań wstręt, lecz razem czuł, iż mu należało raczéj stronić od niego, niż mu szkodzić.
Po kilku dniach, zamiast się czuć odżywioną przybyciem syna, Łowczycowa była tak znużoną, niespokojną, iż Teodor sam zaczął myśléć, że jedno z dwojga: albo mu należało zostać tu i poświęcić się całkiem matce, lub czémprędzéj się oddalić, gdyż chwilowe wyjście ze swych obyczajów widocznie nękało wdowę i wycieńczało ją.
Sama ona wreszcie spytała syna: kiedy mu nakazano powrócić... Tym stanem matki uciśnięty, Paklewski wahał się jeszcze, co z sobą pocznie, gdy dnia jednego zajechały sanki liche, mizernym zaprzężone chabetem, przed wrota, i wysiadł z nich człek w kożuchu i czapce nietutejszego kroju.
Rozpytywał on długo u wrót, wahał się i, jakby skradając się, oglądając, wahając, począł iść ku dworowi... Patrzący przez okno Paklewski, chociaż nie był pewnym swego, zdawał się w przybyłym poznawać gadatliwego marszałka dworu Wojewodzica — Oszmiańca. Ale zkąd-by się on tu wziął? co-by robił?
Lękając się jakiéj zbyt gwałtownéj niespodzianki dla matki, Teodor wyszedł sam na spotkanie. Zobaczywszy go w ganku, stary nagle kroku przyśpieszył i przyszedłszy doń, rzekł prędko:
— Pan mnie sobie może nie przypomina? Jabym prosił gdzie na ustęp, bo mam coś sekretnego do zakommunikowania.
Wprowadził go Paklewski do pokoju, który po ojcu zajmował... Otrząsłszy się w progu ze śniegu i błota, stary wszedł, rozglądając się, i zaraz począł, rozpinając, szukać czegoś za opończą.
Paklewski stał w oczekiwaniu niespokojném. Szlachcic papier zawinięty w chustkę dobył, ale go trzymał, nie rozwiązując, w ręku. Podniósł oczy na Paklewskiego, wąsy pogładził — namyślał się.
— Wielmożny panie, wszyscyśmy oto śmiertelni! Jak Rusin powiada: kruty ne werty, treba umerty. Także to i Wojewodzicowi, panu mojemu miłościwemu, się zmarło. — Teodor przyjął tę nowinę spokojnie.
— Świeć Panie nad jego duszą! — rzekł z obojętnością.
— Zmarło się nieboszczykowi, słowo panu daję, ot! niewiedziéć dla czego! Zdrów był, mógł jeszcze setne lata żyć, ale jedno to, że się gniewał strasznie i unosił, a powtóre, że się dla postu morzył głodem... Bo, żeby u nas w domu