rzyć nie może dla siebie; Sas kaleka jéj nie dostanie, a nakoniec Ogiński, ani Lubomirski nie są kandydatami, tylko chyba dla swoich rządzców i ekonomów...
Doktor Clement zamyślił się mocno...
— A byłaż-by zgoda, o któréj mówicie, możebną? — zapytał.
— Przepraszam cię, kochany doktorze, — odezwał się Teodor — ja nic nie wiem, a com mówił, powiedziałem z siebie...
— Być może, iż powiedzieliście właśnie, co dla Hetmana najzbawienniejszém-by było — westchnął Clement, — ale jak człowiek chory, zawsze zachciewa tego, co mu ma zaszkodzić, tak i w innych sprawach najpospoliciéj, co ma uratować, bywa wstrętliwém...
Żal mi Hetmana, bom się do niego przywiązał, i kocham go! —
Łowczycowa kazała podać kawę, do któréj i O. Elizeusz przyszedł milczący. Miał staruszek ten zwyczaj, że gdy z obcymi się znalazł, milczał, a gdzie szczerze po swojemu wygadać się nie mógł, słowa z niego dobyć nie było można.
I teraz więc na uboczu siadł, starego szlachcica z Bożyszek wziąwszy do boku, bo z tym się dobrze rozumieli. Clement zabawiał wdowę i Teodora, a kawę wypiwszy, odjechał...
— I ja téż was porzucić muszę — rzekł O. Elizeusz weseléj — Francuz wam głowę rozklekotał. Ja wszędzie z sobą, jak Kassandra, noszę bolów przeczucia; macie tego dosyć: czas wam spokój dać.
— Pobłogosław-że mi Todzia! — zawołała wdowa, popychając syna ku księdzu, który długo stał milczący, ręce podniosłszy.
— Błogosławię cię, dziecko moje — rzekł — abyś się nie popsuł, o Bogu nie zapominał, w szczęście zbytnio nie wierzył, nieszczęściem się zbyt nie trapił i cnotę miłował! Błogosławię cię, życząc, aby Bóg ni bólem, ni utrapieniem, nie próbował cię nad miarę...
I w głowę go pocałował.
— Za duszę Wojewodzica, jeśli mi ksiądz Przeor pozwoli, jutro mszę ś-tą sam odprawię...
Bóg z wami! Bóg z wami!!
I wolnym krokiem wyszedł stary do sanek swoich, polecając, aby mu dobrze słomą nogi okręcono od mrozu...
Niespokojna Łowczycowa nalegać zaraz zaczęła na syna, aby, nie zwłócząc, do Bożyszek się wybierał. Chciała, by zbyt ubogo i skromnie tam nie wystąpił: zmagała się więc na konie i przybory podróżne dla syna, których pościąganie, mimo sąsiedztwa Białegostoku, łatwém nie było. Zwlekło to wyjazd postanowiony i upragniony, a gdy już wszystko było w gotowości, jednego ranku ujrzano na wązkiéj dróżynie, zawianéj śniegami, sanie ogromne, czterema końmi zaprzężone, które konny człek poprzedzał, a drugie mniejsze w ślad ciągnęły za niemi. Szlachcic z Bożyszek, który stał w ganku, wpadł do Teodora
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/208
Ta strona została uwierzytelniona.